środa, 24 grudnia 2014

o mężczyznach z piernika

Boże Narodzenie to dla mnie najważniejszy czas w roku. Czas rodziny, miłości, przyjaciół, a przede wszystkim...magii. Z tej prezentowo-mikołajowej dawno niestety wyrosłam.  Nadal jednak wierzę, że Święta to czas cudów. Tych cudów chciałabym Ci, Drogi Czytelniku ze szczerego serca życzyć. Tobie również dedykuję poniższy tekst. O magii, miłości,  troszkę z przymrużeniem oka. Wesołych Świąt!



 
żródło: weheartit.com
 Wszystkie kobiety w mojej rodzinie od lat piekły pierniki z tego samego przepisu, według którego przygotowywała je jeszcze moja prababcia. Ciasto, z ogromną ilością miodu i korzennych przypraw przygotowywało się już w pierwszym tygodniu adwentu. Potem, w zimnie czekało prawie do samych Świąt, kiedy to babci w końcu udało się uprosić dzieci lub wnuki, by pomogły jej w pieczeniu.
   W tym roku Wigilia tradycyjnie, miała się odbyć u dziadków na wsi. Do samej jednak Wigilii babci nie udało się zagonić nikogo do pomocy. Padło na mnie. Nie byłby to wcale przykry obowiązek gdyby nie fakt, że babci zawsze wydawało się,  że ciasteczek zabraknie i ciągle dosypywała do wcześniej przygotowanego ciasta mąki, z której ostatecznie wyrastała kula ważąca chyba pięć kilo.
   Zaczęłyśmy pracę wcześnie rano, kiedy część domowników jeszcze spała,  kolejna biegała za ostatnimi prezentami i nikt nie popadł jeszcze w gorączkę "czy gotować już te pierogi?" "Mamo! Gdzie moje rajstopy?" "Gdzie się podział prezent dla ojca?!". Babcia rozgrzewała piekarnik ii układała gotowe pierniki na blachach, ja natomiast wałkowałam, wycinałam, podsypywałam i w ogóle wykonywałam najcięższą robotę. Przeklinałam pierniki i całe Święta gdzieś głęboko w duchu, kiedy pot spływał mi z czoła, a babcia nie pozwalała otworzyć okna, bo "och dziecko, zamykaj, przeciąg!".
  Kolejne parujące blachy wychodziły z piernika. Babcia wrzucała gorące ciastka do ogromnego słoja, a w domu coraz bardziej czuć było zapach zbliżających się wyjątkowych chwil.
Z ostatniego kawałka ciasta, takiego, który w żaden sposób nie dał się już wałkowałać i nie było sensu wycinać z niego kolejnych katarzynek babcia co roku lepiła małego ludzka.  Nie był zbyt kształtny, przypominał postać z bajki. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że jest w tym geście coś znaczącego. Wydawało mi się, że to sposób na skrawki piernikowego ciasta. Babcia podzieliła małą kulkę na dwie części,  wręczając mi jedną.
-Ty też ulep swojego. To magiczna tradycja. Już pora żebyś ją poznała.
Spojrzałam na babcię z wyrozumiałością. Nie wydawało mi się bowiem, żeby w naszej rodzinie istniała jeszcze jakaś tradycja, której do tej pory nie poznałam.
-Wiesz jak poznałam się z dziadkiem Ludwikiem?
-Wiem babciu- słyszałam tę historię wiele razy. -Dziadek przyszedł do twoich rodziców naprawić im piec,  który złośliwie przestał działać w same Święta.
-Ale nie wiesz, kto go sprowadził do naszego domu. Wcale nie twój pradziadek. Sprowadziłam go ja. Za pomocą magii. Każdego roku twoja prababcia lepiła z resztek ciasta śmiesznego, koślawego chłopka. Śmiałam się po cichu z jej dziwactwa, tym bardziej że co roku nazywała go imieniem mojego ojca, a twojego pradziadka. Któregoś roku, miałam wtedy dokładnie tyle lat, co ty dzisiaj, babcia kazała mnie również ulepić człowieczka. Powiedziała, że mam w to włożyć całe swoje serce. Jeśli naprawdę się przyłożę, piernik wyrośnie i się nie przypali, znajdę dzięki niemu męża. Słuchając tej opowieści miałam minę równie głupkowatą jak ty w tej chwili. Wycięłam jednak z ciasta małego piernikowego mężczyznę, żeby nie robić mamie przykrości. Dalszą część historii juz znasz. Dwa dni później zepsuł się piec, a w środku Świąt naprawy podjął się tylko jeden fachowiec . Twój dziadek.
  Słuchałam babci z niedowierzaniem. Nigdy wcześniej nie słyszałam o tym, żeby babcia wyczarowała dziadka z piernika. Wydawała mi się tak samo  dziwaczna i niemożliwa,  jak wszystkie inne opowieści babci. W Świętach upatrywałam jednak magii od dziecka. Nawet jeżeli nie tej płynącej z jakichś nadprzyrodzonych źródeł, to tej pochodzącej z ludzkiej empatii i miłości, która w tym okresie zawsze jest szczera i prawdziwa. Ulepiłam niezgrabnego mężczyznę i podałam babci. Rósł w piekarniku obok babcinego. Po kilku minutach, kiedy należało wyjąć ostatnie pierniki z pieca, ktoś zapukał do drzwi. Babcia wytarła ręce w fartuch z uśmiechem niemalże szelmowskim, który wyraźnie mówił "już działa!"
  Z niedowierzaniem słuchałam głosów dochodzących z korytarza. Stojący w drzwiach mężczyzna zgubił telefon. Jego pociąg odwołano ze względu na warunki pogodowe.  Kilka razy przepraszał za swoją bezczelność, ale prosił o możliwość przeczekania do następnego dnia. Zupełnie nie miał się gdzie podziać,  nie wiedział nawet w jakiej jest miejscowości. I miał na imię Ludwik.
  Rozpromieniona babcia przeprowadziła gościa do kuchni.  Miał przemoczone buty i ogromny plecak ze stelażem.  Patzylismy na siebie zaskoczeni. Babcia triumfowała obok. Pod nosem szepcząc "To ci dopiero magia! I na imię mu Ludwik. Zupełnie jak dziadek.

wtorek, 23 grudnia 2014

W śnieżną noc-zbiór opowiadań świątecznych


   Zbiór, a w zasadzie zestawienie trzech opowiadań, które łączą przede wszystkim...Święta :) Ale również niesamowita, pierwsza od wielu wielu lat w tym rejonie, gigantyczna śnieżyca. W zasadzie już samo to przemawia za przedświątecznym lub świątecznym czytaniem tych opowiadań, pogoda za oknem nie przypomina bowiem tej bożonarodzeniowej w najmniejszym stopniu.
  Bohaterami opowiadań są młodzi ludzie. Ludzie, których łączy Boże Narodzenie, śnieżyca stulecia i Gracetown. Malutkie miasteczko zupełnie ginie pod śniegiem, co bohaterom każdego z opowiadań przysparza przede wszystkim nie romantycznych widoków, ale kłopotów. Trzy opowiadania napisane przez zupełnie różnych autorów, nie są moim zdaniem, jak głosi opis na okładce, romantycznymi opowiastkami o miłości. Są przede wszystkim zabawne. Nie przesadzony sposób, który na siłę ma udawać humor młodych ludzi, ale po prostu. 
  Przez wszystkie opowiadania przewija się również droga międzystanowa, grupa cheerleaderek o tych samych imionach i Waffle House, przydrożna knajpka, w której można zjeść idealne placki ziemniaczane. Amatorom krótkich form spodoba się fakt, że opowiadania w jakiś sposób się ze sobą łączą. Każdy z autorów wykorzystuje w charakterystyczny wyłącznie dla siebie sposób ten sam świat przedstawiony. I tak na przykład w drugim opowiadaniu pojawia się chłopiec, który jest jednym dwóch głównych bohaterów pierwszego.
  Trudno mi przy tym oceniać, które z opowiadań jest najciekawsze. Są zupełnie różne, chociaż przyznaję, że najbardziej interesowało mnie to drugie, czyli to autorstwa Johna Greena (autora jednej z najbardziej obecnie popularnych książek dla młodzieży-"Gwiazd naszych wina", której przyznaję, nie czytałam). Spodziewałam się po nim czegoś zupełnie innego. Historii melancholijnej, romantycznej, łapiącej za serce swoją intrygą i jakąś taką mistycznością. Nic z tych rzeczy. Głównym bohaterem, a przy tym również narratorem jego opowiadania jest bowiem...chłopiec. Opowiadanie Greena porusza kwestię, która od wieków męczy nie tylko ludzi młodych, jest bowiem niewyjaśnialna w każdym wieku. Mam tu na myśli przyjaźń damsko-męską, a w zasadzie ten moment, w którym przyjaźń przeradza się w coś więcej... Historia jest przy tym zupełnie pozbawiona jakiegokolwiek patosu, jest po prostu...zabawna. Przede wszystkim zabawna. Przy czym, nie widzę w tym nic złego. Boże Narodzenie, to czas, w którym każdy z nas, ma ochotę raczej się śmiać, niż zamartwiać.
  "W śnieżną noc" poleciłabym przede wszystkim ze względu na formę krótkich opowiadań. Opowiadanie zostało przez współczesnych autorów zepchnięte gdzieś na dalszy plan. Uważam, że niesprawiedliwie. Jest formą krótką, z mocną pointą, mocnym akcentem. To zazwyczaj takie teksty, które zapadają nam w pamięć bardziej niż długie opowieści. Do poduszki przed Wigilią dla tych, którym nie udało się jeszcze poczuć świątecznego klimatu. I do schowania się przed obżarstwem i świątecznymi hitami filmowymi, gdzieś głęboko z kubkiem gorącej czekolady. Jako prezent, jeżeli oczywiście istnieją wśród Was jeszcze tacy, którzy do dzisiaj niczego nie kupili, przede wszystkim dla młodych kobiet, dziewczyn, propozycja raczej młodzieżowa. Lektura jak najbardziej warta przeczytania.

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Czarne skrzydła-Sue Monk Kidd

   Jeszcze zanim powstało "Sekretne życie pszczół" Sue Monk wiedziała, o czym będzie jej kolejna powieść. Jej głównymi bohaterkami miały być dwie kobiety. Siostry. Nie mogły to być jednak zupełnie zwyczajne siostry. Monk poszukiwała mocnych charakterów, kobiet świadomych, takich, które nie godziły się na zastaną rzeczywistość, nie przytakiwały całe swoje życie mężczyznom, ale chciały coś zmienić. Idąc tym tropem natrafiła na siostry Grimke. Mieszkanki jej miejscowości, które walczyły z ówcześnie panującymi poglądami.
   W "Czarnych skrzydłach" spotykamy dwie kobiety. Poznajemy je jako zupełnie małe dziewczynki. Szelma jest niewolnicą, razem z matką służą rodzinie Grimke. Sara na kolejne urodziny dostaje od matki w prezencie niewolnicę, Szelmę. Początkowo nie widzi nic złego w niewolnictwie, jest ono tak rozpowszechnione, że przyjmuje je nawet nie jako zło konieczne, ale istnienie obok ludzi białych, ludzi czarnych, którzy tym pierwszym służą. Życie Sary zmienia się diametralnie, kiedy pierwszy raz jest świadkiem chłosty na czarnym człowieku. Od tego czasu przestaje swobodnie się wypowiadać. Jąkanie będzie ją męczyło już zawsze. Chce uwolnić Szelmę. Kiedy jej rodzice się na to nie zgadzają, postanawia nauczyć tamtą pisać i czytać.
   Sara początkowo sama, a potem razem ze swoją siostrą Niną, zaczyna zauważać, że nie tylko niewolników traktuje się w ówczesnym świecie źle. Nie do pomyślenia jest również fakt, że kobiety są traktowane dużo gorzej niż mężczyźni. Siostry Grimke rozpoczynają walkę nie tylko na rzecz uwolnienia niewolników, ale również równości kobiet i mężczyzn.
  Na początku zaprzyjaźniłam się z Szelmą. Trudno nie polubić kogoś, kto od początku swojego życia skazany jest na niewolę, a mimo to nie poddaje się, nie traci swojej godności, człowieczeństwa. Stara się jak tylko może walczyć z nierównym traktowaniem czarnych. Sara zaskarbiła sobie moje uczucia znacznie później. Trudno bowiem początkowo zrozumieć jej pobudki.
  "Czarne skrzydła" poruszają trudne tematy. Autorce udało się jednak uniknąć zbędnego patosu. We wspaniały sposób ukazała za to siłę kobiet. Siłę kobiecej psychiki, kobiecego zdania, a przede wszystkim relacji, których nie zniszczą różnice społeczne, czas, a nawet ogromne odległości. Z pewnością jednak nie trzeba być feministką, żeby zrozumieć siostry Grimke, żeby je polubić. Monk znalazła doskonały złoty środek, nie wyolbrzymiła spraw niewolnictwa, ani feministek. Nie rozpływała się również nad łzawymi romansami. "Czarne skrzydła" mnie nie zawiodły.
 

poniedziałek, 24 listopada 2014

o nieudanej starości.

żródło: pinterest.com
  Na przejściu dla pieszych stał obok mnie starszy mężczyzna. Cicho coś powiedział, miałam wrażenie, że mówi sam do siebie, ale zwrócił twarz w moją stronę. Powiedział coś o pogodzie. Przyznałam mu rację, wieczór był naprawdę chłodny, powietrze prawie zimowe. Razem ze swoim balkonikiem zrównał ze mną krok, przeszliśmy razem przez pasy. Jakaś część mnie pomyślała, że dobrze by było, gdyby poszedł prosto, żeby nie skręcił razem ze mną na przystanek tramwajowy. Jechałam na jakieś ważne spotkanie, wiedziałam, że czeka mnie kłótnia z nieprzyjemnym człowiekiem. Miałam ochotę posłuchać muzyki, zapalić papierosa zanim przyjedzie tramwaj. Skręcił.
  Z roztrzepania szłam szybko, nie pomyślałam, że staruszek może za mną nie nadążyć. Dzielnie dotrzymywał mi towarzystwa. Usiadł obok mnie na ławeczce. Kolejny tramwaj miał przyjechać dopiero za kwadrans, na przystanku nie było poza nami żywej duszy. Mężczyzna powiedział mi gdzie mieszka, że jest wdowcem. Opowiadał o kilkakrotnym złamaniu obydwu nóg, przez które musi sobie pomagać balkonikiem. Mówił, że był na grobie swojej żony, widział kilka zniczy, których nie postawił on. Pewnie była wnuczka. Na Wszystkich Świętych przyjechała córka z Hiszpanii. Bo wie pani, córka mieszka w Hiszpanii. Ale przyjechała na krótko, nie zdążyła odwiedzić ojca. Wokół nas zbierali się ludzie, przechodzili obojętnie. Dwóch młodych chłopców, pewnie w wieku gimnazjalnym stanęło blisko nas. Przekrzykiwali się, chichrali, wyraźnie spoglądając na mnie z pogardą, albo współczuciem, że dałam się wciągnąć w rozmowę ze starym człowiekiem. Mężczyzna ciągle mówił, a ja dawno straciłam poczucie, że mówi do mnie. Mówił cicho, prawie go nie słyszałam. Czasami zwracał twarz w moją stronę, kiedy chciał zobaczyć w moich oczach aprobatę, że ten balkonik proszę pani, kosztował dwieście złotych. Proszę sobie wyobrazić takie zdzierstwo! Ale nie da rady inaczej, bez tego naprawdę nie mogę już chodzić. A młodzi to wie pani jacy są dzisiaj. Czasami nawet jak poproszę, żeby pomogli mi gdzieś wejść, patrzą na mnie, jakbym nie mówił w ich języku. A bo i nie mówię. Młodzi to wie pani, dzisiaj w zupełnie innym języku mówią, ile przeklinają. Nie do pomyślenia, proszę pani za moich czasów, żeby kawaler się tak wypowiadał...
   Pomogłam staruszkowi wejść do tramwaju. Podziękował, zaprosił mnie na miejsce obok siebie. W głośnym tramwaju jego głos zupełnie mi gdzieś zginął. Stało się jednak oczywiste, że on wcale nie mówił do mnie. Mówił, żeby słuchać swojego głosu. W samotni swojego domu, nie miał się do kogo odezwać. Przypomniało mi się, jak babcia opowiadała, że cały dzień nie wypowiedziała słowa, bo nie miała do kogo.
  Staruszek przegapił swój przystanek. W ciemności ja również nie widziałam, gdzie dokładnie się znajdujemy. Musiał się wracać. Zdążył mi podziękować i wysiadł. Nie wiem, za co dziękował. To ja powinnam podziękować jemu. Po powrocie do domu zadzwoniłam do babci. Mówiła, że od rana nikt się do niej nie odzywał. A na dworze wiatr taki przerażający hula. Starość się Panu Bogu nie udała.

środa, 12 listopada 2014

Cała nadzieja w Paryżu- Deborah Mckinlay

   Od zawsze uwielbiałam czytać książki z Paryżem w tle. Na początku dlatego, że nigdy w Paryżu nie byłam, później po to, żeby utrwalić dobre wspomnienia. Cudze dobre wspomnienia, sama bowiem bardzo się nim rozczarowałam. Nie zawiodła mnie natomiast Deborah Mckinlay swoją "Całą nadzieją...", nawet jeżeli akcja powieści w znacznej części dzieje się w zupełnie innych zakątkach świata.
  Jack Cooper jest wziętym pisarzem. Pisze przede wszystkim literaturę skierowaną do mężczyzn. Jego powieść wpada jednak w ręce samotnej kobiecie, Eve, która oczarowana jego talentem postanawia napisać do niego krótki list. Tak nawiązuje się między nimi nieśmiała relacja, okraszona równie nieśmiałymi, acz bardzo smakowitymi opisami kuchni z dwóch odległych zakątków świata. Jack dobija pięćdziesiątki, dopada go kryzys twórczy, który szybko przenosi się również na jego życie uczuciowe. U Eve od dawna nie ma mowy o żadnym życiu emocjonalnym. Jej były mąż ułożył sobie życie z inną kobietą, córkę Izzy wychowywała despotyczna babcia, której brak nagle otwiera Eve oczy. Zauważa, że całe życie podporządkowała matce, nie potrafi sama podejmować decyzji, jest nieśmiała...chorobliwie nieśmiała. Rozpoczyna terapię, z którą doskonale zbiega się w czasie korespondencja z Jackiem i jego propozycja spotkania...w Paryżu.
  "Cała nadzieja..." to opowieść o dwojgu ludzi, dwóch zupełnie innych światach, które nawet jeżeli nie zaczynają się ze sobą łączyć, wywierają na siebie coraz większy wpływ. Jack jest ucieleśnieniem wszystkich męskich zalet, żyje w idyllicznej willi nad ciepłym morzem, jego postać nie jest jednak w zupełności przesadzona. Eve jest jego zupełnym przeciwieństwem, myślę, że nie jedna kobieta znajdzie w niej swoje odbicie. Jej reakcje, a w zasadzie zupełny ich brak, który tak bardzo denerwuje rodzinę, nie jest w rzeczywistości jej charakterem, ale jak się okazuje...depresją. Depresją z którą powoli zaczyna sobie radzić. Smaku całej powieści dodają kulinarne opisy, doskonale w treść wplecione, nie narzucają się, nie dają wrażenia, że autorka miotała się między beletrystyką a książką kulinarną.
  "Cała nadzieja w Paryżu" to powieść która zostaje z czytelnikiem na dłużej, to powieść, którą z powodzeniem poleca się najlepszej przyjaciółce. Jej zakończenie, zupełnie nieprzewidywalne, zaskakujące i naprawdę piękne, nadaje całej lekturze jeszcze większej znakomitości. Polecam, ze szczerym uśmiechem na ustach.

niedziela, 26 października 2014

Kochana moja-Małgorzata Kalicińska i Basia Grabowska

  Małgorzata Kalicińska jest moim literackim pewnikiem. Nigdy mnie nie zawiodła. Idzie swoją własną ścieżką, którą wyznaczyła sobie lata temu "Domem nad Rozlewiskiem". Jej książki utrzymane są zawsze mniej więcej w tym samym, ciepłym, rodzinnymi i takimi pozytywno-polskim klimacie. Już na początku zdobyła rzeszę fanów (hejterów pewnie też), którzy z wypiekami na twarzy sięgają po jej nowe książki, rozpływają się jak "topniejące masło" ( :) ) w trakcie i ze spokojnym sumieniem zamykają przeczytawszy ostatnią stronę. Z "Kochana moja" jest dokładnie tak samo mimo, że autorka wpuściła i oddała połowę (!) tekstu swojej córce.
  "Kochana moja" to powieść...epistolarna. Bez obaw, nie taka jak "Listy perskie". To powieść epistolarna naszych czasów. Korespondencja, internetowa naturalnie, pomiędzy matką i córką. Ta pierwsza żyje na polskiej wsi idyllicznej, druga na drugim końcu świata, w Australii. Autorki opowiadają o sprawach dla siebie bieżących, szczęśliwie unikając kompromitującej prywaty. Porównują tak odległe geograficznie i kulturowo światy, wspominają swoje dzieciństwo. Poruszają również tematy ponadczasowe, ważne, często trudne.
   Po przeczytaniu pierwszych kilku stron natychmiast postanowiłam zadzwonić do mojej mamy. Dzieli nas zaledwie 60 kilometrów, to jednak wystarczająca odległość, do tego, by za sobą bardzo tęsknić. Naturalnie, nie jesteśmy już dziećmi, nie płaczemy, kiedy mama nie zasypia obok nas. W swoim często zabieganym życiu nie mamy czasu na zastanawianie się nad tym, jak bardzo nam jej brakuje. Każda jednak rozmowa z nią, to trochę jak zawieszenie w czasie. Wszystko staje w miejscu, świat pozwala na zdanie relacji ze wszystkiego, dosłownie wszystkiego, na podzielenie się opiniami, przepisami. Mama słucha, rozumie, doradza i...bez dwóch zdań, jest najlepszą przyjaciółką. Tak jak Małgorzata Kalicińska dla swojej córki Basi. Ich relacja jest ciepła, pełna tęsknoty i miłości, mimo to, nie jest zbytnio przesłodzona, jest dojrzała. "Kochana moja" to rozmowy dwóch dorosłych kobiet, kobiet, które dawno już ułożyły sobie życie, są szczęśliwe w swoich światach, mają kochających mężczyzn i grono przyjaciół, z nikim natomiast nie przeprowadzają rozmów tak szczerych i pięknych jak ze sobą.
  Książka pełna jest neologizmów, słów, których znaczenie znają tylko matka i córka. Prawie w każdym liście pojawiają się wspaniałe, proste potrawy, za którymi tęskni córka. "Kochana moja" jest przez to smakowita i ciepła, domowa.
  Po lekturze nie sposób nie zadzwonić do mamy, nie sposób nie pochylić się nad swoim dzieciństwem, nad tym, czego brakuje nam w zabieganej rzeczywistości. Książka nie ma fabuły, nie ma pointy, jest ciepła, rozgrzewa wewnętrznie jak gorąca herbata z cytryną. Czyta się ją niestety...szybko. Ze smutkiem odkładam ją na półkę, wiem jednak, że nie raz jeszcze do niej wrócę. Zawsze wtedy, kiedy zgubię gdzieś wewnętrzne ciepło, tęsknotę za domem. Między wierszami da się w niej bowiem znaleźć receptę na...miłość. Tę miłość bardzo szeroko pojętą. Do świata.

niedziela, 19 października 2014

"Francuski szyk-zostań własną stylistką"-Isabelle Thomas, Frederique Veysset

 Konsumencka rzeczywistość już dawno wmówiła nam, że "zakupy są lekiem na całe zło", że "każda kobieta ma w sobie zakupoholiczkę", że garderobę trzeba zmieniać co sezon. Nikt tego już nie kwestionuje, poddałyśmy się temu. Nie sięgamy jednak po literaturę na temat mody, omijamy ją szerokim łukiem, zostawiając tego typu książki modowym blogerkom, a powinnyśmy czasami zerknąć do pozycji takich jak "Francuski szyk!". Obiecuję, że będziecie ją przeglądać ze szczerym uśmiechem na ustach, a porady w niej zawarte z pewnością zostaną w Waszej głowie i znajdą odzwierciedlenie w Waszej szafie.
  "Francuski szyk!" to przede wszystkim zbiór wywiadów, dobrze, z humorem zapisanych rad, jak uszlachetnić swoją garderobę, gaf, których powinnyśmy unikać. Wszystko okraszone naprawdę pięknymi, kolorowymi zdjęciami pięknych, oryginalnie ubranych Francuzek. Książka próbuje też odpowiedzieć na pytanie które zadaje sobie każda kobieta, która chociaż raz odwiedziła Francję. Jak one to robią, że zawsze wyglądają pięknie? Nawet bez makijażu, z gromadką dzieci, z psem na bardzo wczesnym spacerze, dlaczego zawsze wyglądają, jakby ich strój był wymyślany godzinami?
  Schemat zapełniania szafy współczesnej Polki jest dość prosty. Idziemy do galerii, wybieramy jedną z sieciówek i kupujemy to co zobaczyłyśmy w plotkarskiej gazecie na celebrytce, albo dokładnie to, co podają nam na tacy (manekinie) sprzedawcy. Nie zastanawiamy się nad jakością, wszyscy przecież wiemy, że ubrania z sieciówek takowej nie posiadają w najmniejszym stopniu. Mimo to nie żałujemy na nie pieniędzy, bo za kilka miesięcy, kiedy torba zacznie się przecierać, obcas w butach zupełnie się zetrze, dżinsy się spiorą, wtedy właśnie nadejdzie nowy sezon i całą garderobę przyjdzie nam wymienić na nową. Autorki "Francuskiego szyku!" przekonują, że żeby dorównać stylem Francuzkom powinnyśmy omijać sieciówki szerokim łukiem. Skupić się natomiast na drogich ciuchach francuskich projektantów...Te momenty książki należy potraktować lekko z przymrużeniem oka, nie ciskać jej od razu w kąt. Większości z nas nie stać na torebkę za jedną pensję. Autorki pozostawiają jednak inną alternatywę. Second handy. Nie należy się też zrażać przy obcobrzmiących francuskich nazwiskach, które niczego nam nie mówią. Od czego mamy internet!
  "Francuski szyk!" pochłania się z apetytem jak znakomitą kremówkę. W jeden wieczór. Gwarantuję jednak, że zajrzycie do niej ponownie. W chwili, kiedy z szafy spoglądają na nas tylko bure, bezkształtne swetry i powyciągane getry. Zadziała jak lek na skołataną modowo duszę, jak surowa nauczycielka, która w mgnieniu oka wybije z głowy żółte rajstopy do czerwonych szortów. Uspokoi przed wielkim wyjściem i pokaże, jak udoskonalić małą czarną.

niedziela, 12 października 2014

Owca w krzaku dzikiej róży-Katarzyna T. Nowak recenzja

   O polskiej literaturze (nie obyczajowej) współczesnej niewiele się mówi. A jeżeli już coś o niej słyszę, to na pewno, że źle. I nawet jeżeli sama nie podzielam tej opinii, skądś się ona wzięła. I wydaje mi się, że u jej podstaw leży coś prawdziwego...Tym niemniej, ja cały czas mam na nią, polską współczesną literaturę, ochotę. Bo jest nasza. Po prostu.
   Główna bohaterka żyje wraz z mężem w Osadzie. Osadzie idylli i ideału, gdzie spokoju, gdzie wszystko dzieje się spokojnie, każdy ruch jest zaplanowany, przystrzyżone równiutko trawniki pasują do firanek, a kolor ścian do kokardek na psich główkach. Ania i Michał nie odbiegają od osadowego schematu. Zakupy robią przez internet, na spacer chodzą tylko po osiedlowych alejkach, zamiast nad pobliskie morze (!). W ich życiu wszystko jest "idealne". Do czasu. Do feralnego wtorku, kiedy Michał po prostu...znika. Życie Anny może nie zmienia się od razu. Jest zaskoczona, zszokowana. Nie potrafi jednak zareagować na to zbyt emocjonalnie, jej życie pozbawione jest bowiem silnych emocji, nawet w obliczu tragedii nie umie ona odejść od ustalonych przez męża i Osadę schematów. Powoli jej życie jednak zupełnie się zmienia. Zaczyna się przyjaźnić z...kochanką męża, która podobnie jak ona, jest zaskoczona zniknięciem Michała. Nawiązuje też znajomość z policjantem, który prowadzi sprawę zniknięcia jej męża. Zaczyna odkrywać, że jej mąż był zupełnie innym człowiekiem, niż jej się wydawało, tuż obok niej prowadził życie, o którym ona nie miała zielonego pojęcia. I nie chodzi tutaj o kochankę, o niej bowiem wiedziała. Chodzi raczej o tajemnice, które chował przed nią tuż za pastelową ścianą. Ich jedynym wspólnym hobby były spacery po Osadzie, wieczorne oglądanie filmów. Michał chował jednak przed nią między innymi pokaźną kolekcję motyli. Pisał również pamiętnik, do którego dostaje się ona po jego zniknięciu. Jest wstrząśnięta. Michał dusił się w ich związku, nienawidził wszystkiego tego, co ona robiła tylko dlatego, że wydawało jej się, że powinna, bo jemu to odpowiada...
   "Owca w krzaku dzikiej róży" to przede wszystkim opowieść o tym, jak żyjąc obok siebie można zupełnie nie znać drugiego człowieka. To historia o braku komunikacji. Dwoje najważniejszych dla siebie ludzi, którzy przez to, że nie potrafią ze sobą rozmawiać, coraz bardziej się od siebie oddalają. To w gruncie rzeczy historia niezwykle smutna. Jej tragizm polega na tym, że kiedy ginie Michał, jest za późna na jakiekolwiek zmiany, a dopiero wtedy główna bohaterka zaczyna zauważać, jak bardzo się od siebie oddalili. Tylko dzięki włamaniu do jego dzienników wie, że wszystko, czego tak bardzo nie lubiła, pastelowe sukienki, porządek i zdrowe jedzenie, a zatem wszystko, co robiła dla męża, było w rzeczywistości przez niego znienawidzone.
   Michał wcale nie ma ochoty się odnaleźć, do życia głównej bohaterki wchodzi jednak tytułowa owca. Owca, którą sąsiedzi próbują otruć, nie mieści im się bowiem w głowie, jak w tym idealnym świecie, może pojawić się coś tak...nienormalnego. W końcu, przy zdrowych zmysłach, hoduje w ogrodzie owcę?
  Książkę poleciłabym wszystkim tym, którzy zaczynają zauważać, że w ich życiu coś nie działa tak, jak powinno. "Owca w krzaku dzikiej róży" powinna być przestrogą dla wszystkich tych, którzy zapomnieli, że podstawą każdej relacji jest komunikacja. Historia dobrze napisana, dynamiczna. Czyta się ją jak filmowy scenariusz. Do przeczytania w jeden wieczór, odstawienia na półkę i powrotu zawsze wtedy, kiedy zaczynamy się od siebie oddalać. Brak komunikacji i dwoje mijających się ludzi nie są tu jednak podane na tacy. "Owca w krzaku dzikiej róży" nie jest kiepskim poradnikiem. Jest dobrze napisaną literaturą, która może skłaniać do przemyśleń.

wtorek, 7 października 2014

"List z powstania" Anny Klejzerowicz-recenzja

   Burze i debaty na temat powstania przypadają na okres około jego rocznicy, okres letni. Wakacje to jednak, przynajmniej dla mnie, zupełnie nie czas na zadumę. Jesienią natomiast zaduma i melancholia przychodzą do nas w zupełnie naturalny sposób i czasami lepiej skierować je na sprawy nie do końca nas dotyczące, żeby jesienna melancholia nie zmieniła się w długoterminową depresję. Dla mnie "List z powstania" był doskonałą bramą do świata, którym nigdy wcześniej nie interesowałam się bardziej, niż to konieczne, a który, jak pokazuje autorka, ma swój obraz nie tylko polityczny, ale również całkiem...romantyczny.
   Główna bohaterka, Marianna, jest córką kobiety, która powstanie przeżyła jako dziecko. Nie uczestniczyła w walkach, natomiast to, co wtedy się wydarzyło, zupełnie zmienia losy jej rodziny i to co najmniej dwóch kolejnych pokoleń. Podczas powstania ginie bowiem Hanka, siostra Juli, matki Marianny. Rodzinny dom Julii, razem z jej rodzicami, zostaje zupełnie spalony. Wiadomo, że nie było w nim Hanki. Żaden z powstańców nie widział jej śmierci na froncie, nikt jednak nie potrafi powiedzieć, co stało się z nią zaraz po powstaniu. Hanka dosłownie rozpłynęła się w powietrzu. Mimo tego, że nigdy nie próbowała się skontaktować ze swoją siostrą, Julia aż do końca swoich dni nie przestała jej szukać. Poszukiwania te wyraźnie nie podobały się zresztą ówcześnie panującej władzy, dom Julii nękały głuche telefony i SBckie rewizje. Wiele lat po powstaniu, w Anglii odnajduje się człowiek, któremu los Hanki jest równie bliski jak Julii i Mariannie. Tajemniczy Duncan rzuca na sprawę zupełnie nowe światło. Wysyła również do Polski swojego syna, który od razu rozkochuje w sobie Mariannę.
   Historia Hanki, płynnie przeplatająca się z życiem Marianny i jej matki rozwija się powoli. Wiele lat po powstaniu, kiedy Hanka miałaby aż osiemdziesiąt lat, w sprawie dzieją się coraz to nowe rzeczy. Życie kobiet, na pozór spokojne, przypomniało mi swoją opowieścią życie bohaterek "Jeżycjady" Małgorzaty Musierowicz, których to perypetie bardzo wpłynęły na moje dzisiejsze umiłowanie literatury. Opisywana tutaj historia nie jest jednak tak sielankowa, sprawa jest przecież dużo bardziej poważna. Marianny trudno nie polubić. Nie dlatego, że jest piękna, czy utalentowana. Jest zwykłą, nieprzekoloryzowaną kobietą, którą prześladuje przeszłość. Marianna mogłaby być jedną z nas.
  Autorka podjęła się trudnej sztuki opowiedzenia historii, która została opowiedziana już setki razy i którą moje pokolenie dawno mogło się znudzić. "List z powstania" nie jest ani kryminałem, ani powieścią historyczną. Autorka idealnie połączyła romans z wątkiem historycznym i kryminalnym. Nic nie dominuje, powieść czyta się lekko, jest przyjemna, nieprzeładowana patosem, ale również nie ignorancko łatwa.
  Jesień to idealny czas na "List z powstania". W szczególności dla mojego pokolenia, które o powstaniu wie ni mniej ni więcej niż to, czego nauczono nas w szkole. Znudzeni wiecznym sporem o słuszność walk, nie mamy ochoty pogłębiać wiedzy na ten temat. Trudno mi oceniać, czy to dobrze, czy źle, wiem natomiast, że "List z powstania" opowiada (bez oceniania!) historię powstania warszawskiego w tak doskonały sposób, że książkę czyta się jednym tchem. Książka rozbudza apetyt, ma się ochotę na więcej!

piątek, 19 września 2014

"Białe walce" Jana Nowickiego-recenzja


 O tym, że Jan Nowicki jest doskonałym aktorem wiemy wszyscy. O tym, że został wielokrotnie nagrodzony, że z wykształcenia jest pedagogiem dowiedziałam się z sieci. Ale o tym, czy jest dobrym pisarzem postanowiłam przekonać się sama. Przyszło nam bowiem żyć w czasach, w których prawie każdy dobry i kiepski aktor, ma coś do powiedzenia i pisze na ten temat książkę. I niestety fakt, że wydawnictwa podejmują się publikacji tych tekstów wcale nie oznacza, że są one w jakimś stopniu wartościowe.
  W Ciechocinku, miejscu pięknym, acz w jakiś sposób zabawnym spotyka się grupa starszych osób. Pod niepisanym przewodnictwem mistrza Serafina przeżywają kolejne, przezabawne, przewidywalne perypetie, które kończy za każdym razem zaskakujący morał. Docent,badacz prawie tysiąca różnych gatunków kleszczy (!), emerytowany polityk, lekarz, przedwojenna akuszerka Stasia i naturalnie, Serafin, niepisany narrator całej historii. Wszystkie, typowe dla kuracjuszy atrakcje, większe lub mniejsze spacery i dancingi, przeżywają razem. Trudno im jednak przejść obojętnie obok przywar pozostałych, wszyscy bowiem wiemy, że im człowiek starszy, tym więcej ma dziwactw i nawyków, które ochoczo komentują pozostali. Stąd też bierze się większość dyskusji, wymian poglądów, które szybko zmieniają się we wspomnienia, często małe kłótnie, utarczki.
  Przyznaję szczerze, początkowo niczego nie rozumiałam. Miałam ogromne wrażenie, że wróciłam na drugi rok studiów i właśnie trzymam w dłoniach jedną z lektur, mianowicie "Kubusia Fatalistę" Diderota. Nawet jeżeli moje porównanie może się wydać bardzo abstrakcyjne, widzę tu pewne podobieństwo. Na poziomie ogólnego zarysu i sposobu w jaki Jan Nowicki przemawia do swojego czytelnika. Początkowo odnosi się wrażenie, że tekst jest prosty. Ale nawet mało bystry czytelnik szybko wyłapuje, że to tylko pozory. Prostota tekstu ma skierować naszą uwagę na jego drugie, zawoalowane dno. Przybliżamy zatem nos do książki, skupiamy na niej wszystkie swoje zmysły i...znowu skucha, autor niczego nie przemyca między wierszami. Zatem...powinno się wrócić ponownie do prostej interpretacji? Ale wtedy niczego nie zrozumiemy...Należy chyba po prostu uśmiechnąć się do siebie, przełożyć kolejną kartkę i poddać się przystojnemu Janowi Nowickiemu, z nadzieją, że zaprowadzi nas w końcu do miejsca, w którym zrozumiemy tekst. Wtedy, kiedy uda nam się poddać zagmatwanej lekturze, nagle okazuje się, że tekst naprawdę jest...śmieszny. Naprawdę śmieszny. Kiedy w końcu zrozumiemy jego naturę, nie będziemy w stanie oderwać się od lektury i z przykrością zanotujemy ostatnią, bardzo zresztą udaną fotografię Nowickiego ze smutnym napisem "koniec".
   Lektura obowiązkowa nie tylko dla fanów Jana Nowickiego, nie tylko dla tych, których dotyka opisywany tutaj problem, mianowicie, smutne odkrycie, że dobrnęliśmy do jesieni swojego życia, ale również dla tych, którzy cenią sobie nieoczywiste poczucie humoru. "Białe walce" to idealny pomysł na spędzenie melancholijnego, jesiennego wieczoru. Przy tej książce smutek nie ma racji bytu!

niedziela, 14 września 2014

o strachu przed jesienią

  
Wychodził na spacer codziennie rano jeszcze przed szóstą. Pies, którego przygarnął ze schroniska nie lubił towarzystwa obcych ludzi, a przy wszystkich jorkach i jamnikach stawał się niesamowicie agresywny. Dlatego przyzwyczaił się do wczesnego wstawania i spacerów przed czasem, w którym na trawniku robiło się ciaśniej niż w tramwaju, kiedy to wszystkie paniusie wyprowadzały swoje słodkie zwierzątka.
   Pogoda tego lata była wyjątkowo łaskawa. Mimo połowy września, w południe słońce rozgrzewało tak bardzo, że trudno było wyobrazić sobie, jak niewiele czasu pozostało do jesieni. Drzewa mimo, że koronami coraz bardziej przybliżały się do ziemi, ciągle jeszcze były zielone. Tylko wcześnie rano, kiedy słońce musiało pokonywać przeszkody postawione na jego drodze przez człowieka, sznurki samochodów na parkingu, wysokie siatki płotów i niezliczone wieżowce, musiał szczelniej owijać się wełnianym swetrem, a pies bez przekonania przechodził przez chłodną od rosy trawę.
   Niedziele były zupełnie wyjątkowe. Ulice pustoszały prawie do południa. Zza budynków nie wyjeżdżały rowery wiozące swoich właścicieli do pracy i w ogóle wszystko jakby na chwilę się zatrzymywało, łapało oddech. Nawet jego zazwyczaj skory do spacerów chart, w niedziele z ociąganiem podnosił się ze swojego legowiska.
  Wybrali trasę inną niż zwykle, pies poprowadził go w zupełnie innym kierunku. Obydwaj ze smutkiem zauważyli, że z wielkiego dębu spadają już pierwsze, zupełnie żółte liście i pogniecione na mokrej trawie w zupełności nie przywodzą na myśl słynnej polskiej jesieni. Pies spuszczony ze smyczy biegł daleko przed nim. Jesienny mimo wszystko wiatr, pozwolił mu podpalić papierosa dopiero trzecią zapałką. Zaciągnął się głęboko, spojrzał wysoko w górę. Niebo nad nim było nieprzyzwoicie błękitne, zupełnie letnie. Gdyby mógł na chwilę zapomnieć w jakim miejscu się znajduje, że tak naprawdę stoi na skwerze pod własnym blokiem, poczułby słony wiatr Bałtyku i przyjemny zapach chłodnej wody. Kiedy jednak opuścił głowę, zobaczył przed sobą brudną, wysmarowaną przez graficiarzy ścianę. Pies biegł gdzieś daleko przed nim, z nosem przy samej ziemi, wyraźnie czegoś szukał. Powoli ruszył w jego kierunku.
  Zupełnie nie dziwił go fakt, że podczas prawie godzinnego spaceru nie spotkał ani jednego człowieka. Zaskoczył go natomiast dziwny dźwięk dochodzący gdzieś z oddali, z miejsca, do którego wyraźnie prowadził go pies. Ta część osiedla była mu prawie obca, rzadko wybierał się na spacery w tym kierunku. Okolica była idealna na wyjście z psem, albo wózeczkiem, czego właśnie się obawiał. Drzewa rosły tutaj znacznie bardziej gęsto, co sto metrów stała wysoka, murowana ławka, która w zamyśle miała być pewnie romantycznym miejscem spotkań kochanków, szybko jednak stała się doskonałym łóżkiem dla okolicznych kloszardów. Chart biegał zadowolony od jednej z takich ław do swojego właściciela, wyraźnie rozkazując mu iść w tym kierunku. W kierunku, z którego dobiegał dziwny dźwięk. Dźwięk, który im był bliżej, tym bardziej przypominał mu ciche chlipanie. Coś pomiędzy kocim kwileniem, a zawodzeniem zrozpaczonej kobiety.
  Za jedną z wysokich, murowanych ławek schowała się rudowłosa kobieta. Podszedł do niej, poczęstował papierosem, okrył własnym swetrem. Nie wiedział, czy jej ciało drży z zimna, czy wstrząsa nim spazmatyczne łkanie. Czekał, pozwolił jej się uspokoić. W końcu podniósł ją z mokrej ziemi i ku uciesze psa, złapał mocno i zaprowadził do swojego domu. Bez słowa. Dopiero dużo później, kiedy uspokojona ogrzewała dłonie na ogromnym kubku mocnej herbaty, przyznała mu, że płakała nad zbliżającą się jesienią. Chaotycznie opowiadała, że jesień nigdy nie wróży niczego dobrego, że jesienią zawsze jest sama, że jesień jest smutna i tak bardzo się jej boi. Obiecał, że się nią zaopiekuje. Tej jesieni, następnej i następnej...

wtorek, 9 września 2014

"Lawendowy pokój" Nina George- recenzja

   Dawno temu przeczytałam, że dobra książka to taka, po której czytelnik nabiera ochoty na stworzenie czegoś własnego, książka, której styl tak bardzo w nas zostaje, że przesiąknięci nim zaczynamy tworzyć. Stwierdzenie to towarzyszy mi od lat i w zupełności się z nim zgadzam, bo najczęściej w swoje własne próby literackie pcha nas ktoś inny, ktoś, kto w sztuce pisania jest naprawdę dobry. "Lawendowy pokój" jest pierwszą od dawna powieścią, o ile nie pierwszą w ogóle, po przeczytaniu której nie potrafię wydobyć z siebie konkretnych słów. Nina George zmusiła mnie do przemyśleń tak głębokich, że zupełnie pochłonęły mnie własne myśli.
  Paryż, Sekwana. Na wodze kołysze się barka. Apteka Literacka. La Pharmacie Litteraire. W środku samotny mężczyzna, który nie sprzedaje czytelnikom książek po które przyszli, ale sam wybiera to, co jemu wydaje się odpowiednie. W swoich zbiorach ma lektury na złamane serce, na jesienną chandrę, na złość, radość i jest tylko jedna osoba, której nie potrafi wyleczyć literaturą. On sam. Dwadzieścia lat wcześniej spotkał wspaniałą kobietę, jedyną i nieszczęśliwą miłość swojego życia, właścicielkę tytułowego lawendowego pokoju, Manon. Wydaje mi się, że nawet imię nie jest tutaj przypadkowe, wieki temu istniała już bowiem w literaturze kobieta o tym imieniu, Manon Lesaut. Pojawiła się ona w "Historii kawalera des Grieux i Manon Lesaut", powieści przełomowej, opowiadającej bowiem przede wszystkim o namiętności. Namiętność była podstawą poniekąd zakazanego związku Manon i głównego bohatera, Jeana Perdu (tutaj również nazwisko nie jest przypadkowe, Perdu od francuskiego czasownika perdre-zgubiony). Związku, który niespodziewanie zakończył się przed laty i zupełnie zrujnował życie głównego bohatera, który nie potrafi pogodzić się z odejściem ukochanej. Jean szerokim łukiem omija lawendowy pokój, aż któregoś dnia, przypadkiem odnajduje w nim zapomniany list. List od Manon, którego przez dwadzieścia lat nie miał odwagi otworzyć, a który to rzuci zupełnie nowe światło na całą historię i pchnie Jeana do porzucenia dotychczasowego życia i podróży przez prawie całą Francję.
   Historia nieszczęśliwej miłości gra tu pierwszoplanową rolę, autorka pozostawia jednak miejsce na innych, równie charyzmatycznych i interesujących bohaterów, takich jak chociażby Max, który w ostatniej chwili wskakuje na barkę pana Perdu by razem z nim wyruszyć w podróż. Podróż smakowitą i pachnącą. Autorce udaje się bowiem przy niewielkiej ilości słów idealnie przekazać czytelnikowi wspaniałe uroki francuskiej prowincji, doskonale oddaje panujący tam klimat, zupełnie przy tym nie zapętlając się w zbędne opisy.
   Moje serce Nina George podbiła kategoryzacją czytelników (nie rozwijam! Należy zajrzeć do książki;)), Francją piękną, chociaż nie doskonałą, czyli taką, jaką znam ją ja, połączeniem zagubionych ludzi i ciągot do morza, ale również wielowątkowością i zupełną nieprzewidywalnością. W tej książce wszystko jest bowiem możliwe. Autorka w idealny, chytry sposób wdziera się głęboko w nasze emocje. Nie uniknie tego żaden, nawet najbardziej obojętny czytelnik. Pani George działa w sposób przemyślany i sprytny.
  "Lawendowy pokój" poleciłabym zarówno kobietom jak i mężczyznom. Wszystkim tym, którzy posiadają namiastkę wrażliwości, a jeszcze bardziej tym, którzy wrażliwość próbują w sobie odnaleźć. Lektura konieczna jesienią. Daje nadzieje na nowy początek, pokazuje, że w końcu zawsze przychodzi wiosna. Nawet jeśli sytuacja jest beznadziejna, prędzej czy później znajdzie się rozwiązanie. Rozwiązanie, którego poszukiwania należy zacząć od samego siebie.

niedziela, 7 września 2014

"Dla Ciebie wszystko" Katarzyny Michalak-recenzja

   
fot.Wydawnictwo Literackie
Dawno żadna książka nie wciągnęła mnie aż tak, żebym przy wieczornej lekturze przywitała...świt. Katarzyna Michalak swoją główną bohaterkę, twardo i szczęśliwie idącą przez życie, zrzuca z bardzo wysokiej skały. Pozwala jej spadać i spadać, żeby potem nagle zatrzymać ją na niewielkiej skalnej półeczce, i kiedy wydaje się, że dzięki temu uda jej się wejść znowu na szczyt, autorka znowu spycha ją głęboko w przepaść. Jednocześnie nas w niej rozkochując. Wymyśla jej coraz to nowe, wcale jednak nie wydumane, kłopoty i perypetie, że nie da, po prostu nie da się od nich oderwać.
Ania jest świeżo upieczoną panią doktor. Właśnie wraca na wieś, do swoich krewnych, skąd ma zamiar wyruszyć, najpierw do Gdańska, do przystojnego pana doktora, a zaraz potem na staż do Stanów. I wszystko byłoby dokładnie tak, jak zaplanowała, gdyby nie fakt, iż znalazła się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie. Chociaż, dla Daniela, przystojnego zbira, którego ściga policja całego świata, miejsce i czas ich pierwszego spotkania były najważniejszym momentem dotychczasowego życia, był bowiem...umierający. Ania ratuje zakatowanego mężczyznę, szczerze wierząc, że jej pierwszy prawdziwy pacjent zniknie z jej życia tak samo szybko, jak się w nim pojawił. Nie wie jeszcze, że ten mężczyzna przewróci jej spokojne, poukładane życie do góry nogami. I nie będą to szczęśliwe zbiegi okoliczności, ale kolejne, rzucane jej pod nogi kłody i ludzie, obok cierpienia których młoda, wrażliwa kobieta, nie będzie w stanie przejść obojętnie.
Autorka zaczyna swoją opowieść od chorego chłopca, który razem ze swoją mamą trafia do szpitala, w którym ta, z braku pieniędzy, musi go zostawić samego na noc i...nigdy już po niego nie wraca. Rzadko zdarza się, żeby autor już w pierwszych słowach tak bardzo wzruszył czytelnika. Zazwyczaj bowiem akcja, napięcie, budowane są stopniowo, z każdym kolejnym zdaniem, tak, żeby cały czas utrzymać biednego czytelnika w niepewności. Z lekką obawą przeszłam przez to do pierwszego rozdziału pewna, że skoro autorka już na pierwszych stronach wzbudziła tak ogromne emocje. Wydawało mi się, że dalej będzie się rozwodziła nad smutnym faktem porzuconego chłopca. Ach, jak bardzo się myliłam! K. Michalak wcale stopniowo nie buduje napięcia. Przerzuca czytelnika z jednej skrajnej sytuacji, w kolejną, z sielankowej sceny, do kompletnej rozpaczy. Nie oznacza to jednak, że powieść przeładowana jest faktami, wręcz przeciwnie. Zło całkiem harmonijnie przeplata się z dobrem, wiejskie obowiązki z ucieczką ściganego przestępcy.

Dla Ciebie wszystko” jest pierwszą od dawna powieścią, którą przeczytałam w mniej niż dobę. Szczęśliwie nie jest również optymistyczną opowiastką o nudnej miłości. Jest opowieścią, przy której w zupełnie magiczny sposób można zapomnieć o Bożym świecie, a o to przecież chodzi czytelnikowi sięgającemu po każdy możliwy gatunek literacki.  

poniedziałek, 1 września 2014

"Bat na koty" Jerzego Niemczuka-recenzja

fot. Wydawnictwo Literackie
    Czytając Bat na koty czułam się jakbym była dzieckiem na wakacjach u babci na wsi. Miałam może sześć lat, babcia mieszkała na wsi podobnej do Małego opisanego w powieści. Pachniało wtedy żniwami, świeżym chlebem i rzepakowym miodem. Nie to wspominam jednak najmocniej. Wieś była dla mnie trochę przerażająca. Nad moimi głowami ciągle huczeli dorośli, którzy rzadko się uśmiechali. Ciągle mięli coś do zrobienia i bardzo interesowali się sprawami sąsiadów. W szczególności tymi, które przysparzały im jakiś kłopotów. Patrzyłam na nich z dołu, nic nie rozumiejąc. Polska wieś nie była wtedy idylliczna, była smutna. Taką też przedstawił ją Jerzy Niemczuk.
Dla czytelnika, któremu polska prowincja jest zupełnie obca, wyraźny obraz podziału niemal klasowego, może się wydać nieco przekoloryzowany. Nic bardziej mylnego. Na wsi ludziom wiedzie się doskonale, albo nie wiedzie się wcale. Ci pierwsi osiadają w przepięknych siedliskach, kiedy już dostatecznie się wzbogacą, drudzy nie mają wyboru. W Bacie na koty spotykamy przede wszystkim biedną Asię i tajemniczego Rafała. Asia jest samotną, bezrobotną matką, Rafał tajnym agentem. On niby żyje na wsi, ale jest od jej rzeczywistości zupełnie oderwany. Ona natomiast nie widzi najmniejszej szansy, żeby móc się od tej rzeczywistości odbić. Z czasem ona zaczyna, bardzo powoli, zarabiać pierwsze pieniądze, ściągana za każdym razem, kiedy coś jej się uda, ponownie na dno, przez swoich teściów. Jego sytuacja zmusza do bratania się z wiejską ludnością, przede wszystkim tą, o szemranych dochodach.
Akcja rozwija się powoli, nic nie może umknąć wścibskim sąsiadom i wszystko okraszone jest ich komentarzem. Sceny, do których przyzwyczaił nas autor w Ranczu są tu bardzo rzadkie. Mimo to, po pewnym czasie zaczęłam doskonale orientować się w społeczności i krajobrazie opisanej w książce mazurskiej wsi. To, co na początku wydawało mi się nie do zniesienia, wieczne kłótnie starych, wiejskich małżeństw, których główną rozrywką jest plotkowanie, z czasem zaczyna wciągać.
Idylla wsi, która mimo wszystko ukrywa się w zaroślach jeziora, czy chociażby w karmieniu tytułowych kotów, prędzej czy później pochłania czytelnika. Wiejscy ludzie, którzy mieszczuchom mogą przypominać aborygenów, nieprzyjemny gatunek na wymarciu, po pewnym czasie zaczynają wydawać się sympatyczni. Autor doskonale pokazał twardych ludzi, którzy do wszystkiego w życiu doszli własnymi rękami, a mimo to, przy całej swojej szorstkości, zachowali dobre i szczere serce.

Bat na koty to bardzo dobrze napisana opowieść o życiu. Życiu monotonnym i przewidywalnym, w którym mimo wszystko zdarzają się cuda. I nie mam tu na myśli gwiazdki z nieba, czy rycerza na białym rumaku, ale małe zbiegi okoliczności, które przy odrobinie szczęścia potrafią zagwarantować człowiekowi lepsze jutro.   

środa, 27 sierpnia 2014

"Rok na końcu świata" Renaty Adwent-recenzja


Lata nie da się zatrzymać. Tak samo, jak nie da się przedłużyć urlopu, wakacji. Żałujemy, tęsknimy za ciepłym morzem, wypoczynkiem nad jeziorem, rzadko jednak decydujemy się na wypoczynek dłuższy niż dwa tygodnie. Bardzo niewielu z nas pozwala sobie na cały rok przerwy. Wcale nie ze względów finansowych, brakuje nam odwagi na to, żeby przez cały rok żyć z własnymi myślami, zmierzyć się z tym trudnymi emocjami, które kiedy pracujemy, łatwo spychamy gdzieś głęboko w swoją świadomość. Rita, główna bohaterka "Roku na końcu świata" podejmuje spontaniczną i nie do końca przemyślaną decyzję. Postanawia spędzić rok na tytułowym końcu świata. Sama.
  Rita ma trzydzieści lat i nagle odkrywa, że nic w jej życiu nie jest takie, jakie być powinno. Niby wszystko jest w porządku, ma pracę, mieszkanie i mężczyznę, który bardzo ją kocha. Mimo to zaczyna zauważać, że zupełnie nie jest szczęśliwa. Dusi się w mieście, w związku, w którym to ona jest stroną, która zupełnie nie musi się starać, bo Mikołaj robi wszystko za nią. Kocha ją za dwoje. Pewnego samotnego wieczoru znajduje list. Zawiadomienie o tym, że dostała w spadku dom. Dom na końcu świata. Niewiele się zastanawiając, pakuje najpotrzebniejsze rzeczy i bez pożegnania wyjeżdża. W doskonałej ciszy i samotności pięknego, wiejskiego siedliska będzie musiała zmierzyć się ze wszystkimi swoimi wątpliwościami. Zajrzeć głęboko w siebie, odkryje, że wszystko, przed czym uciekała, przyjechało razem z nią. To jej niezdecydowanie, strach przed zaangażowaniem. 
  "Rok na końcu świata" to opowieść o budowaniu siły charakteru, o tym, że nigdy nie jest za późno na zmiany. Bohaterka ma trzydzieści lat i właśnie wtedy chce zmieniać wszystko. Dopiero na końcu świata zaczyna rozumieć, co chciała robić w życiu, gdzie jest jej miejsce i kogo widziałaby u swojego boku. To także opowieść o sile pięknej, kobiecej przyjaźni. Koniec świata okazuje się być wspaniałym miejscem nie tylko dla Rity. Przyjeżdżają do niej kolejne kobiety, które mają problemy z...miłością. Z pomocą Rity i niesamowitej magii tego miejsca ich życie również nabiera odpowiednich odcieni, miłość spada na nie jak grom z jasnego nieba, niekiedy...dosłownie. 
  Czytając "Rok na końcu świata" miałam ochotę krzyczeć "to ja, to ja!". Rita jest młoda, niezdecydowana. Układa swoje życie od początku. I to nie na relacji z drugim człowiekiem, ale na własnej...samotności. Jej życie uzależnia się od pór roku, od ciszy, piękna przyrody. Odkrywa, że właśnie to daje jej radość, przynosi spokój. Jej nowy dom powoli wypełniają kochane zwierzęta i kobieca siła. Siła współpracy i ogromnej przyjaźni. Autorka doskonale pokazuje, co w naszym życiu powinno być najważniejsze. I niby wszyscy o tym wiemy, jednak zupełnie się nad tym nie zastanawiamy. "Rok na końcu świata" inspiruje. Jeżeli nie do zmian, to chociaż do zatrzymania się na chwilę, spojrzenia w niebo. Po tej lekturze ze spokojem przyjmuję jesień. Jesień, która być może będzie dla mnie, tak jak dla Rity, przełomowa. Rita pokazała mi, że zmiany na lepsze nie spadają z nieba. Zmiany należy wprowadzać samemu. Powoli. Zaczynając od siebie samego.

niedziela, 10 sierpnia 2014

"Przez 10 minut" Chiara Gamberale-recenzja


Od samego słowa psychoanalityk dostaję gęsiej skórki. Jeżeli chociaż raz miałeś Drogi Czytelniku, do czynienia z takim szarlatanem, doskonale wiesz, co mam na myśli. Jak myślisz, czy gdyby Twoja matka wtedy, w dziewięćdziesiątym czwartym nie wysłała Cię do piwnicy po kiszone ogórki, Twoje relacje z rówieśnikami w szkole średniej poprawiłyby się? Nie, w moim domu rodzinnym nie było piwnicy. Chiara, bohaterka powieści trafiła na znacznie bardziej pomysłową psycholog. Wymyśliła ona dla niej pewną grę.
  Chiara jest pisarką, właśnie rozstała się z mężem, redakcja zabrała jej rubrykę w gazecie, nie potrafi przyzwyczaić się do życia w wielkim Rzymie. Psycholog, z różnym rezultatem pomaga jej na nowo poukładać życie, razem próbują znaleźć nowy, mocny filar, na którym Chiara mogłaby zbudować swoją rzeczywistość. W tym celu wymyśla dla niej pewną grę. Równie prostą, jak doszukiwanie się w dzieciństwie późniejszych, dorosłych problemów. Chiara codziennie przez dziesięć minut ma robić coś, czego jeszcze nigdy nie próbowała. Pierwszego dnia, zaraz po wyjściu od lekarza, bohaterka kieruje się do salonu kosmetycznego, żeby...pomalować paznokcie na kolor, który zawsze wydawał jej się zbyt odważny.
  Wydawało mi się, że autorka w każdym rozdziale będzie rzucała bohaterkę w coraz to nowe, coraz bardziej dzikie i oryginalne. Nic bardziej mylnego. Zaraz po fuksji na paznokciach, Chiara pierwszy raz w życiu smaży naleśniki...Jednak z każdym kolejnym dziesięciominutowym wyzwaniem główna bohaterka, razem z czytelnikiem, wyciąga z zupełnie prozaicznych czynności, coraz głębsze wnioski.
  Włoszka jest dla nas synonimem wesołej kuchareczki, kobiety spełnionej, która osiada gdzieś na pięknej włoskiej wsi, jej życie polega przede wszystkim na gotowaniu i pielęgnowaniu ogrodu, a na zapach chleba z rozmarynem przyciąga do siebie przystojnych Włochów. Chiara jest tego zupełnym przeciwieństwem. Jest zagubiona jak Bridget Jones, żadna z niej kucharka i miała problemy z anoreksją.
  Główna bohaterka kupiła mnie jednak czymś zupełnie innym.
       Wstaję, wkładam płaszcz na piżamę, której nie zdjęłam od rana, bo nie miałam wyraźnego powodu."
   Do tej pory wydawało mi się, co zresztą ciągle umacniała we mnie moja mama, że jestem jedyną osobą, której często zdarza się, że jeżeli nie musi wychodzić z domu, to się nie ubiera. Okazuje się jednak, że znacznie ode mnie starsza Chiara, też lubi przesiadywać w piżamie. Nie wspominając o tym, że podobnie jak ja ogląda serial o wampirach, serial stanowczo skierowany swoją treścią do nastolatek.
   Moje serce stopniało jednak do końca, kiedy jedno ze swoich dziesięciu minut bohaterka poświęca na...czytanie Harry'ego Pottera. Harry wychował moje pokolenie, czy się to komuś podoba, czy nie. I każdy dorosły (mam tu na myśli tych, którzy z przeczytaniem sagi J.K. Rowling czekali do pełnoletności), który rozumie i docenia magiczny świat Hogwartu automatycznie staje się mi bliski.
  Przez 10 minut to naprawdę pozycja, która może pokazać drogę do małego kroku, który może w konsekwencji zupełnie zmienić życie. Idealnie pokazuje bowiem, że czasami należy się zatrzymać na zaledwie kilka minut, żeby móc zauważyć i wyciągnąć wnioski z kwestii zupełnie prozaicznych.

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

"Drogie Maleństwo" Julie Cohen-recenzja


 Historia niesamowicie zagmatwana. Jeden mężczyzna, dwie kobiety. Claire jest jego żoną, Romily wieloletnią przyjaciółką. Ich przyjaźń potwierdza jednak wyświechtany frazes, że przyjaźni między kobietą i mężczyzną nie jest możliwa, bo Romily odlat kocha się w Billu. Jakby to mało komplikowało sytuację, Bill naturalnie nie ma o niczym zielonego pojęcia. Do tego należy dodać Posie, córkę Romily i jeszcze jednego mężczyznę, który niespodziewanie pojawia się w ich życiu, i co najważniejsze, dziecko, które Romily decyduje się urodzić Billowi i Claire.Otrzymujemy fabułę tak zakręconą, już na samym początku, że naprawdę trudno domyślić się, jak narratorka z niej wybrnie.
  W trzecioosobowej narracji zaglądamy do przemyśleń odpowiedzialnej, zrównoważonej i poważnej Claire, która wydaje się być idealną kandydatką na przyszłą mamę i Romily, która urodziła już jedno dziecko i niespodziewanie proponuje przyjaciołom pomoc. Autorka pozwala nam dokładnie przyjrzeć się życiu obydwu kobiet i niespodziewanie nas z nimi zaprzyjaźnia.
  Trudno nie polubić pozytywnie zakręconej Romily, mieszkającej z córeczką w maleńkim mieszkanku, w którym nic nigdy nie ma swojego miejsca. W życiu Romily panuje zresztą taki sam bałagan, jak w jej salonie. Nie dziwi zatem, że po pijaku nagle proponuje Billowi, że urodzi dla niego dziecko...Musisz bowiem przyznać Czytelniku, że nie codziennie składa się, mimo wszystko obcym ludziom, takie propozycje. Claire jest dokładnym przeciwieństwem przyjaciółki swojej żony. Jej dom jest piękny, ogród wypielęgnowany, całe jej życie sprowadza się do tego, co Romily przyszło z taką łatwością, do zajścia w ciążę. Niestety, mimo wielu prób, badań, ciągle się nie udaje. Humoru całej sytuacji dodaje niesamowita Posie, bardzo inteligentna jak na swój wiek, oczytana, która w charakterystyczny dla bystrych dzieci sposób, tłumaczy otaczającą ją rzeczywistość.
  Odnoszę wrażenie, że w każdej kobiecie istnieje niewielki pierwiastek ciekawości co do tego, "jak to jest u innych kobiet". Interesuje nas jak inne kobiety podchodzą do kwestii zajścia w ciążę, jak sobie radzą z rozstępami i porodem, a przede wszystkim, jak sobie radzą w sytuacji, w której upragnione dziecko ciągle się nie pojawia.
  Niesamowita i prawie nierzeczywista historia, która, gdyby się nad tym dłużej zastanowić, mogłaby wydarzyć się tuż obok nas. Napisana lekkim, przyjemnym językiem, z pewną dawką zupełnie nie angielskiego humoru. Wzbudzi emocje nawet w najbardziej zagorzałych singielkach. Nie chodzi tu bowiem o zwykły spór, oni nie kłócą się o rzecz, każda ich decyzja wpłynie na życie może troszkę bezmyślnie poczętego człowieka.

piątek, 1 sierpnia 2014

10 płytkich oddechów-recenzja

  Od najmłodszych lat literatura przyzwyczaja nas do pewnego schematu bohatera. Weźmy na przykład "Anię z Zielonego Wzgórza". Dziewczynka po przejściach, ruda, odtrącona i przez całe zło, które zesłała na nią Lucy M.M. albo dzięki niemu, tak strasznie dobra. Główny bohater zawsze jest dobry. Czarny charakter nigdy nie może być głównym bohaterem. Ot, taka niepisana zasada. Głównego bohatera powinno się lubić, utożsamiać się z nim, a nie nienawidzić. Jednak to, że bohater jest dobry, wcale nie czyni go wybrańcem tłumów. Nie znosiłam flegmatycznej Ani. Nie oznacza to jednak, że od razu polubiłam Kacey z "10 płytkich oddechów".
  Dwie siostry uciekają od wujostwa, do którego trafiły po śmierci rodziców. Wujek przegrał ich spadek w karty, mają zatem do dyspozycji niewiele gotówki. Wynajmują maleńkie mieszkanie w Miami. Poznają Storm, matkę samotnie wychowującą rozkoszną Mię i tajemniczego Trenta. Przystojnego mężczyznę, który od razu rozkochuje w sobie główną bohaterkę.
   Kacey nie jest dziewczyną z sąsiedztwa. Ćwiczy boks, ma piękne, umięśnione ciało i nie znosi ludzi. Nosi w sobie ogromną tajemnicę. Tajemnicę mrocznej przeszłości, tajemnicę tragicznego wypadku. Autorka nie zdradza jednak od razu, co takiego wpłynęło na Kacey. Kacey, która jest raczej dziewczyną z koszmaru rówieśniczek, niż kimś, z kim chciałabym się utożsamiać. Do czasu...
  Autorka stopniowo odkrywa przed czytelnikiem kolejne mroczne karty z jej życiorysu, kolejne jej problemy, równocześnie wikłając ją w relacje z mężczyznami. Relacje mocno przesycone erotyką. Naturalnie, kiedy życie nowe życie sióstr, zaczyna się układać, wszystko przewraca się do góry nogami. Dzieje się coś, czego ja, jako przeciętny czytelnik zupełnie się nie spodziewałam. Coś co kompletnie rujnuje moją niechęć do Kacey, sprawia, że nie mam ochotę pogłaskać ją po policzku.
  "10 płytkich oddechów" przez znaczną większość stron wydawało mi się kolejną nudnawą powiastką dla młodych kobiet, lekko podsyconą erotyką, jakby autorka wcześniej zachwyciła się popularną opowieścią o bezwzględnym przystojniaku i nijakiej Anie...Jednak kiedy wszystko w powieści przewraca się do góry nogami, poprzednie wydarzenia nabierają zupełnie nowego znaczenia. Wszystkie, jak mi się wcześniej wydawało, naciągane fobie Kacey, znajdują doskonałe wyjaśnienie. Zdążyłam polubić Kacey. Trenta również...
  "10 płytkich oddechów" mogę z czystym sumieniem polecić kobietom w każdym wieku. Opowieść jest niezwykle tajemnicza, rozbudza zmysły, porusza, we mnie wywołała wiele niespodziewanych emocji. Być może nie uda się Wam przy niej rozpłakać, z pewnością jednak postawicie ją gdzieś na półce obok książek, których fabuła zostaje w pamięci na długo.

wtorek, 29 lipca 2014

o bajkach dla dorosłych

  Przychodziła tam codziennie rano. Uwielbiała wiejskie poranki. Miasto, w przeciwieństwie do wsi budzi się chaotycznie, szybko, na łapu-capu. Na wsi dzień zaczyna się powoli, systematycznie, codziennie tak samo. Latem słońce wstaje bardzo wcześnie, najpierw budzi koguty, potem leniwie przeciągają się koty zmęczone nocnymi łowami. Ona budzi się powoli razem z nimi, ale dopiero kiedy rosa znika z pól przychodzi pod wielki stary dąb. Początkowo nie dopatrywała się w tym żadnego romantyzmu, to było po prostu jedyne miejsce, w którym jej smartfon odbierał internet i mogła spokojne sprawdzić pocztę. Dąb stał przy starej, prawie nieużywanej polnej drodze. Na przeciwko niej znajdowała się mała stadnina. Podobno konie, które dawno zdążyły się do niej przyzwyczaić, służą chorym dzieciom do hipoterapii. Dzisiaj ich nie było.
  Zapowiadali ogromny upał, a jej było całkiem chłodno. Trawa jeszcze lśniła od rosy, stary dąb skutecznie zasłaniał wschodzące słońce. Podciągnęła kolana pod brodę, jej ciało kołysało się lekko wprzód i w tył. Z zamyślenia wyrwały ją czarne, prawie granatowe końskie chrapy wąchające spokojnie jej bosą stopę i męski głos gdzieś blisko drzewa. 
-Nic pani nie jest?-mężczyzna stał oparty o dąb tuż nad nią. Flanelowa koszula opinała jego potężne ramiona, na młodej, sympatycznej twarzy malowało się zatroskanie. 
-Ma pan może papierosa? Trochę tylko zmarzłam. 
  Z tylnej kieszeni jeansów wyjął paczkę papierosów i zapałki. Usiadł obok niej. Zapytał co tu robi, czy nie boi się koni. Palili w ciszy podziwiając niesamowite ciało konia, który spokojnie się przed nimi przechadzał, zupełnie nie zwracając na nich uwagi. Musiał być od niej niewiele młodszy, a mimo to wzbudzał w niej dziwne poczucie bezpieczeństwa. Miał wielkie, opalone dłonie, którymi co jakiś czas skubał trawę między nimi. Wstydziła się zapytać go, czym się tu zajmuje i czy nie musi wracać do swoich zajęć. Ona była tu na wakacjach, sama. W domu nikt na nią nie czekał, odpoczywać może równie dobrze siedząc oparta o stary, przydrożny dąb. Opowiedział jej, jak się tu znalazł, że studiował zootechnikę. Opowiadał o swojej chorej na autyzm siostrze, która tak dobrze czuje się w towarzystwie koni i że to on podpowiedział właścicielowi stajni, miejscowemu bogaczowi, który nie interesował się tym, co dzieje się ze zwierzętami, żeby otworzył stajnię dla dzieci. Obiecała, że w samo południe, kiedy jest najgoręcej, przyniesie mu chłodnego kompotu. On natomiast zobowiązał się zabrać ją na wieczorną przejażdżkę nad jezioro.
 Pomógł jej zsiąść z konia. Złote słońce topiło się w spokojnej tafli jeziora. Wyglądało jak gałka pomarańczowych lodów, o której ktoś zapomniał i pozwolił jej się powoli rozpływać na talerzu. Pomyślała wtedy, że czuje się jak w bajce. Widok pasących się obok nich karych koni na tle skąpanego w ciepłych barwach jeziora był zupełnie nierzeczywisty. Jej nowy znajomy dopełniał idyllicznego obrazka. Kiedy ona powoli zdejmowała buty, on zdążył już zdjąć lnianą koszulę i spodnie, wchodził do jeziora. Rozłożył ogromne, umięśnione ramiona jakby miał się unieść w powietrze i zanurzył się głęboko w wodzie. Sama weszła do wody zdejmując tylko spodnie.
  Nie protestowała, kiedy ujął ją w swoje ramiona i lekko uniósł nad ziemię. Nie protestowała też, kiedy rozpinał kolejne guziczki jej koszuli. Był delikatny i stanowczy jednocześnie. Kiedy jego ciało opadło na nią z długim, przeciągłym miauknięciem pomyślała, że musi być księciem. Księciem z bajki. Zasypiała przytulona do jego torsu snując dalekie plany na przyszłość. Wybierała meble do nowego zamku i kolor sukni na najwspanialszy bal na świecie.
  Obudził ją ciepły, poranny deszcz. Leżała na lnianej koszuli, którą on zrzucił, zanim na dobre rzucił się na nią. Obok niej nie było ani koni, ani jego. W torebce, którą ze sobą zabrała, znalazła papierosy. Głęboko się zaciągnęła. Żaden książę nie istnieje. Te wszystkie bajki, to jedna wielka bujda.

środa, 23 lipca 2014

Księga stylu Coco Chanel Karen Karbo-recenzja

 
Gwiazda Coco Chanel nie gaśnie. I to wcale nie dlatego, że Karl Lagerfeld nadal projektuje dla jej domu mody, bo o tym wiedzą tylko nieliczni. Coco jest legendą. Była nią zresztą już za życia. Jest nie tylko ikoną mody. Jest synonimem stylu i dobrego smaku. W związku z tym wydawać by się mogło, że napisano o niej już wszystko i na wszystkie możliwe sposoby. Nic bardziej mylnego.
  Mój egzemplarz Lekcji stylu oglądałam, głaskałam i wąchałam ze wszystkich stron, szukając chyba śladu Chanel No.5. Zapachu nie znalazłam. Na szczęście nie znalazłam również wypunktowanych rad jak zostać fashionistką, albo słabą kopią Coco.
  Autorka przybliża nam pokrótce życie Chanel, skupia się przy tym tylko na najważniejszych faktach z jej życia. Zgrabnie splata je ze słynnymi sentencjami Coco, interpretuje a potem przekuwa na radę dla swoich czytelniczek.
  Jakiś czas temu, w ramach zajęć z historii Francji, pisałam pracę na temat Coco Chanel. Przeczytałam na jej temat wtedy kilka różnych publikacji i doszłam do wniosku, że była kobietą zapracowaną, z trudnym życiowym startem i mimo swojego talentu i popularności była osobą niezwykle samotną. Wszystko, co na jej temat przeczytałam było raczej...smutne. Sprawy mają się jednak zupełnie inaczej gdy do akcji wkracza amerykańska autorka, która z powodzeniem mogłaby spisać perypetie Bridget Jones.
  W rezultacie otrzymujemy historię Coco Chanel spisaną z ogromną dawką dobrego humoru, przeplataną własnymi doświadczeniami autorki (czy udało jej się w końcu zdobyć żakiet Chanel-Chanel?).
  Książkę czyta się jednym tchem, w szczególności, kiedy pierwszy raz spotykamy się z barwnym życiorysem Coco. Zabawne zwroty akcji w historii, która przytłacza swoją melancholią to naprawdę sztuka! To idealna pozycja dla fanek Bridget Jones i Coco Chanel, dla osób, którym podobnie jak mi, połączenie tych dwóch wydaje się niemożliwe. To również zbiór zabawnych ale całkiem prawdziwych rad dotyczących tego jak zostać milionerką, kobietą sukcesu, kobietą luksusową, albo po prostu jak zdobyć swój własny model garsonki Chanel, czy chociażby Lagerfeld-Chanel.

niedziela, 13 lipca 2014

"Billie" Anny Gavaldy-recenzja

   Zaskoczenie i niesmak. To pierwsze słowa, które przyszły mi na myśl po przeczytaniu kilku stron. Dlaczego, myślałam, dlaczego, Billiemu tak daleko do języka w Kochałem ją, dlaczego nie ma ona ust Audrey Tautou z Ensemble, c'est tout-Po prostu razem. Dlaczego? 
  Istnieje taka teoria, że jeżeli książka nie wciągnie nas po przeczytaniu pierwszy trzydziestu stron, to nie należy jej zabierać na wakacje, czytać do poduszki i w ogóle powinno się ją odesłać tam, skąd przyszła. Jeżeli wyznawcy tej teorii po trzydziestu stronach zrezygnują z przeczytania Billiego do końca, stracą kawał pouczającej, trudnej i szalenie romantycznej historii. 
  Billie jest kobietą. Nie zdradzę na czyją cześć dostaje to imię. Billie miała trudne dzieciństwo, przez które pomógł jej przejść Alfred de Musset i Franck. Nie zdradzę Czytelnikowi co łączy tych troje, polecam natomiast przed lekturą sięgnąć po Nie igra się z miłością tego pierwszego. Wydaje mi się prawie niemożliwym nie sięgnąć po tę sztukę w trakcie czytania Billiego, odgrywa ona tam bowiem jedną z głównych ról. Poza tym, szczerze polecam studentom i pasjonatom romanistyki, Anna Gavalda idealnie zinterpretowała Musseta, nadając mu wydźwięk nie tyle nowoczesny, co może niesamowicie romantyczny. Tak, Billie jest historią romantyczną. Mimo tego, że na początku nic na to nie wskazuje, główna bohaterka niesamowicie interpretuje niektóre słowa i gesty. Przypisując im ogromne znaczenie powoduje, że mamy ochotę cofnąć się kilka zdań wstecz, przeczytać rzeczone słowa jeszcze raz i z zaskoczeniem przyznać jej rację, że jest w nich coś delikatnego, wzruszającego. 
  Chciałabym uniknąć streszczania tutaj treści, bo nieunikniona staje się wtedy moja interpretacja, a wydaje mi się, że w tych prostych, bardzo czasami prostych słowach, autorka pozostawia czytelnikowi ogromną dowolność interpretacji. Wydaje mi się, że każdy czytelnik odbierze tekst troszeczkę inaczej, Franck będzie szedł u niego zupełnie inną drogą, Billie kompletnie zboczy z trasy, i nawet kiedy znajdą się we wspólnym momencie kulminacyjnym ostatnich kilku stron, ich losy nie zostaną do końca sprecyzowane. 
  Właśnie to świadczy o ogromnej wartości Billiego. Nie to w jaki sposób autorka, a być może polski tłumacz (bo mimo wszystko francuskie merde jest znacznie bardziej łagodne niż nasze rodzime kurwa), sili się na przedstawienie historii w sposób młodzieżowy, młodzieńczy. Zgadzam się, zarówno młodzież jak i młodzi dorośli klną dzisiaj na potęgę. Nie oznacza to jednak, że nie razi ich to w powieści. Mnie razi. Zawsze wydaje mi się, że przekleństwa i brutalny język ulicy naśladowany jest w literaturze niesamowicie nieudolnie. I to przede wszystkim bardzo bolało mnie jako, bądź co bądź fankę Anny Gavaldy. Próbowałam sobie tłumaczyć , że popełniła już kilka bardzo dobrych książek, we Francji jest pisarką uznaną i bardzo popularną, dlaczego zatem nie wybaczyć jej tej ekstrawagancji. Nie tylko językowej, ale również opowiadania o brutalnym życiu Billie w slumsach.  
  Nie wiem, w którym momencie przestałam zaprzątać sobie głowę tym słownictwem, ekstrawagancją, czy czymkolwiek, a zaczęłam czytać coraz szybciej. Billie niespodziewanie wtargnęła do mojego umysłu i nie pozwoliła oderwać się od czytania, do póki nie skończyła opowiadać tego, co miała mi do powiedzenia. Zupełnie mnie przy tym kupując zakończeniem. Polecam. Nie tylko fanom Gavaldy, ale miłośnikom literatury mało oczywistej, nieprzewidywalnej. Wzruszające i brutalne jednocześnie. Romantyczne, ale bez zbędnej wzniosłości. Billie to opowieść o uczuciu tak subtelnym, że tylko Anna Gavalda potrafiła je tak pięknie rozwinąć. Czyta się z zapartym tchem. 

wtorek, 8 lipca 2014

"Elita" Kiera Cass-recenzja

  Rywalek, sprawdzając przedtem, czy w Polsce została wydana część druga. Przeczytałam wcześniej wszystko, co czekało od pewnego czasu na przeczytanie tak, żeby Elitę zostawić sobie na koniec. Z góry założyłam bowiem, że będzie równie dobra, jak część pierwsza. Dopiero w trakcie lektury przypomniało mi się, że kolejne części prawie nigdy nie są tak dobre, jak te pierwsze...
 Ze spokojnym sumieniem skończyłam czytać pierwszą część
  Wydaje mi się, że nie zdradzę żadnej tajemnicy jeżeli napiszę, że America została zakwalifikowana do ścisłej dziesiątki kandydatek jako faworytka księcia Maxona. Nie trudno się też domyślić, że coś musi się skomplikować, czy książę znajdzie zatem wśród pozostałych kandydatek kogoś bliższego jego sercu niż America?
  Dawno już przyzwyczaiłam się do systemu klasowego i wszystkich podobieństw do Igrzysk Śmierci. W drugiej części nie są one zresztą aż tak bardzo jaskrawe. Jest natomiast coś zupełnie innego, co prawie na każdej stronie powodowało moją irytację. Autorką rozpoczyna wątek, moja przebiegła wyobraźnia już układa długi i zawiły algorytm jego rozwiązań, często dramatyczny, a tu...na tej samej stronie dowiaduję się, że to tak naprawdę nie było nic istotnego, nic takiego, co wpłynęłoby na fabułę, w zasadzie nawet nie wzruszyło Ameriki. Co więcej akcje, na które autorka zwraca szczególną uwagę, chociażby ataki rebeliantów, których w drugiej części jest coraz więcej, rozpływają się w mało wnoszących rozmyślaniach głównej bohaterki. Chciałabym wykrzyczeć autorce, więcej dramatyzmu! Więcej dynamiki! I konsekwencji. Jeżeli fabuła układa się tak, że buduje napięcie związane z pewnym wydarzeniem, to to wydarzenie powinno naprawdę wzbudzać emocje. Prawdziwe emocje, a nie tylko te lakonicznie opisane przez Americę.
 Autorka zaspokoiła za to moją ciekawość rozwinięciem wątku politycznego powieści. Historia Illei, jej pierwszy król, system klasowy, monarchia i to, jakie cechy powinna mieć odpowiednia rodzina królewska. Autorka nareszcie niejako odpowiada na pytania dręczące czytelnika od pierwszej części. Chociaż nadal nie wiem co to Norwego-szwecja...
  Elita nie zaskakuje. To dobra kontynuacja pierwszego tomu sagi, po której z pewnością sięgniecie po kolejną część (wróbelki ćwierkają, że na ostatnią część przyjdzie nam czekać do października). To, co mnie szalenie zasmuciło przy czytaniu tej książki to fakt, iż jest ona kierowana raczej do nastolatek. Do tego przedziału wiekowego, który nadal ma cień nadziei na dorosłe życie w pałacu u boku przystojnego i dobrego księcia. Trudno się zresztą dziwić, Kopciuszki, Śnieżki i te, które spały na ziarnku grochu namieszały nam w dzieciństwie w głowie. Myślę, że całkiem słusznie namieszały. Chociaż w starciu z rzeczywistością im jesteśmy starsze tym lepiej wiemy, że naszemu życiu bliżej do Kopciuszka sprzed bucika...

środa, 2 lipca 2014

Ślady J.L. Wiśniewski- recenzja


 Czytałam niedawno wywiad z właścicielką pewnego bardzo wpływowego wydawnictwa. Zapytana o opowiadania, wymijająco odpowiedziała, że opowiadań czytelnik polski czytać nie chce. I ja tego, polskiego niechcącego czytelnika nie rozumiem. To jest zupełnie sprzeczne z ideą dzisiejszego społeczeństwa. Żyjemy szybko i wybieramy wszystko to, co szybko zaspokoi nasze potrzeby. Szybkie jedzenie, krótkie filmiki na youtube zamiast pełnowymiarowego filmu, autostrada zamiast bocznej drogi, winda zamiast schodów, wszystko byle szybciej. A krótkich opowiadań czytać nie lubimy...Nie wiem zresztą, kim jest ten anonimowy czytelnik, ja bowiem spotykam tylko tych, którzy opowiadania doceniają. Docenią również nowy zbiór opowiadań Wiśniewskiego.
   Ślady to zbiór króciutkich, trudnych opowiadań. Z pewnością nie należy do niego podchodzić jak do każdej innej książki, przez którą chcemy szybciutko przebrnąć i odłożyć na półkę. Opowiadaniami Wiśniewskiego powinno się delektować. Zatrzymać nad każdym z osobna. Tak, żeby żadne nie umknęło naszej wyobraźni. Wyobraźnię bowiem pobudzają one doskonale. Kupiłam je zaraz po premierze, nienasycona niedawno czytanym Grandem. Nie zawiodłam się. Czytając Ślady miałam wrażenie, że autor wpuścił mnie bardzo głęboko w swoje poglądy, w swoją rzeczywistość. Gdyby zastanowić się dłużej nad każdym opowiadaniem, można w nich znaleźć zakamuflowane opinie, historie, których doświadczył, albo usłyszał autor. Pointa każdego pozostawia doskonale, lekki niedosyt, apetyt na kolejne słowa, Wiśniewski pozwala na własną interpretację, na własne przemyślenia. Urywa opowieści w momencie idealnym, kończąc zazwyczaj mocnymi słowami.
  To, co być może nie zaskoczy jego wiernych czytelników, ale z pewnością warto zwrócić na to uwagę, to fakt, że w Śladach Wiśniewski ponownie wchodzi głęboko w kobiecą psychikę i...nie tylko psychikę. Szokującym może wydać się fakt, z jaką lekkością mężczyzna (!) opowiada o sprawach dla kobiet intymnych, tak intymnych, że nawet kobiety między sobą się nimi nie dzielą.
  Polecam przede wszystkim stałym czytelnikom Wiśniewskiego. Do pogłaskania okładki, powąchania jej wnętrza i...odłożenia na półkę. Odłóż ją na półkę po to, by w odpowiednim momencie sięgnąć po jedno, może dwa opowiadania. Wtedy, kiedy będziesz szukać inspiracji, w najtrudniejszym momencie, jesienią, w chwilach samotności. Ślady Cię zainspirują.

sobota, 28 czerwca 2014

"Życie ma smak" Małgorzaty Kalicińskiej-recenzja


 Dawno temu, jeszcze w liceum, w ramach zajęć z wiedzy o kulturze, miałam przyjemność spotkać panią Kalicińską osobiście. Wtedy kompletnie tego nie rozumiałam, była burza, następnego dnia sprawdzian z biologii i w ogóle, co mnie obchodzi jakiś babsztyl od książek dla gospodyń domowych? Pani Kalicińska okazała się być jednak osobą niesamowicie sympatyczną, z uśmiechem zauważyła, że większość jej słuchaczy to licealiści, którym pewnie ktoś kazał tam przyjść... Zrobiła na mnie ogromne, pozytywne wrażenie. Jakby ktoś pomiędzy ukochaną ciotką, a panią z sąsiedztwa. Obiecałam sobie przeczytać jej powieści i...nie przebrnęłam. Miałam szesnaście lat i opowieść o idyllicznym życiu na wsi w ogóle do mnie nie przemówiła. Nad Rozlewisko...wróciłam na studiach. W centrum miasta, na dziesiątym piętrze, w miejscu, w którym o pobycie na wsi mogą przypominać jedynie marne fotografie, Kalicińska zadziałała jak miód na tęskniące za latem pełnym wspaniałych zapachów, serce. Od tego czasu czytam wszystko, co wydaje autorka.
   Tak też było z Życie ma smak. Książka to dokładnie, opowieść, a w zasadzie krótkie opowiadania, o smakach. Tych wiejskich i tych, które autorka zebrała ze świata. Właśnie...trudno mi powiedzieć, czy autorka, narratorka, narrator? Po przeczytaniu nie bardzo wiem, kto mi te wszystkie historie opowiedział...Część z nich jest pisana ręką dziecka, kobiety, mężczyzny...Ale być może doszukuję się zbędnej w tym miejscu interpretacji. Całość to dokładnie krótkie opowiadania, po których następują przepisy. Autorka od "bieda-zup" przechodzi do rzeczy znacznie bardziej wykwintnych, trudniejszych do przygotowania. W książce znajdziemy przede wszystkim przepisy na zupy. Zupy, które przez moje pokolenie są chyba troszkę zapomniane. Zupa to bowiem danie, któremu potrzeba przede wszystkim czasu. Zupa to nie fast food. To wolno gotujący się wywar, którego zapach rozchodzi się po całym domu, smak który zimą rozgrzewa zmarznięte dłonie, a latem orzeźwia rozgrzane gorącym powietrzem podniebienia. 
  To, co rozczarowuje w Życie ma smak, to przewaga przepisów kulinarnych nad treścią. Jest jej mimo wszystko zbyt mało, żeby móc poczuć klimat, który potem można odwzorować na talerzu. Z pewnością jednak, jest to pozycja, którą każda młoda pani domu powinna postawić na swojej półce. W zabieganym świecie warto czasami znaleźć kilka godzin na uwarzenie magicznego wywaru. Do tego autorka z pewnością mnie przekonała-jeżeli ze zwykłej wody, po pewnym czasie otrzymujemy aromatyczny wywar to, to musi być magia. Polecam, na niedzielne popołudnie, na wakacje na wsi, albo między szczyptą soli, a dekorowaniem talerza natką pietruszki. 

wtorek, 24 czerwca 2014

Grand J.L. Wiśniewski-recenzja

    Grand Wiśniewskiego to książka, która z powodzeniem nasyci wszystkich nienasyconych po lekturze Samotności w Sieci. Wiśniewski długo kazał swoim czytelnikom czekać na coś równie pięknego.

Bohaterowie kilku zawartych w książce opowieści, spędzają czas w ekskluzywnym nadmorskim hotelu. Wszystkie, na pozór zupełnie ze sobą niezwiązane historie, delikatnie się ze sobą przeplatają, co daje czytelnikowi stałość i płynność zupełnie innych i na pozór niezwiązanych ze sobą wydarzeń.
Czytelnik poznaje bardzo dokładnie, bo najczęściej pokolenie lub dwa wstecz, życie bohatera, który powodowany różnymi okolicznościami, trafia do sopockiego Grand Hotelu. Wszystkich tych ludzi łączą ze sobą dwa wspólne, a zarazem tak bardzo sobie przeciwstawne mianowniki-miłość i samotność. Nie potrafię wśród polskich współczesnych autorów znaleźć innego, który umiałby równie intrygująco pisać o uczuciach. Urzeka przy tym jego bardzo wyczuwalny, męski punkt widzenia. Wydaje mi się, że gdyby cała opowieść pisana była ręką kobiety, byłaby naszpikowana nieistotnymi szczegółami i z pewnością lekko trąciła tandetną opowiastką dla pensjonarek. U Wiśniewskiego jest zupełnie odwrotnie. Uczucia, którymi łączy swoich bohaterów są często trudne, zawsze bardzo namiętne. Jego kobiety są zazwyczaj piękne, młode i bardzo lubią seks. W mężczyznach trudno nie doszukiwać się cech samego autora. Mężczyźni Wiśniewskiego to bardzo złożone i skomplikowane charaktery. Jednak przy całej mocno zakrapianej rozmaitymi trunkami i gęstej od papierosowego dymu atmosferze, bliskie spotkania nie wywołują u czytelnika cienia uśmiechu, a jedynie dreszczyk podniecenia. Wydaje mi się, że nikt inny nie potrafi tak głęboko dosadnie, a zarazem delikatnie wejść do serca kobiety jak właśnie historie bardzo przecież kobiece, opowiedziane słowami dojrzałego mężczyzny.
  Autorowi udaje się wcale nie sprytnie, natomiast na pewno nie sztampowo i nudno, wpleść w losy bohaterów polską historię. Sporą część powieści poświęca ważnym osobistościom, które nocowały w Grandzie, w tym między innymi Ninie Andrycz, Miłoszowi, Putinowi, czy nawet Hitlerowi. Opowiada przy tym bez zbędnego patosu o powojennych stosunkach polsko-niemieckich, o niedalekim obozie zagłady w Sztutowie. Przy czym nie zwraca on uwagi na górnolotne kwestie polityczne, opowiada historie pojedynczych ludzi, których losy wojna połączyła lub podzieliła, często w bardzo okrutny sposób.
  Jeżeli Czytelnikowi wydaje się przy tym, że na stałe, to znaczy na jakieś trzysta stron zamieszka w Sopocie, to jest w ogromnym błędzie. Z Wiśniewskim prawie zawsze podróżuje się po całym świecie. Tutaj podobnie, przywozi swoich bohaterów z Wenecji, głębokiej Rosji, Niemiec i Szwecji. Bardzo interesująco opowiada przy tym o różnych zakątkach świata, miejscach, skąd pochodzą jego bohaterowie, albo miejscach, w które rzuciły ich rozmaite, zawsze bardzo zagmatwane historie, żeby potem, na kolejnych stronach spokojnie zakwaterować nas razem z nimi do kolejnego pokoju polskiego Grand Hotelu.
  Przemyca również, charakterystyczne dla niego informacje na tematy, których nikt inny nie łączy równie swobodnie z literaturą obyczajową. Pozwala nam między innymi zajrzeć wgłąb umysłu osoby chorej na Parkinsona, tłumacząc niezwykle dokładnie, ale wcale nie nudno, genezę powstawania choroby.  
   Grand to z pewnością nie pozycja, którą można by zabrać ze sobą na wakacje. To książka, z pomocą której z powodzeniem, przy niewielkiej ilości alkoholu i większej, papierosów, można zorganizować sobie wakacje w deszczowy dzień, na najwyższym piętrze zatłoczonego wieżowca. Nie liczyłabym przy tym jednak na naśmiewanie się do rozpuku, szybciej łzy wzruszenia. To książka trudna, po lekturze której, warto na chwilę przysiąść i z kieliszkiem wina posegregować i zamknąć w głowie wszystkie przeczytanie historie. Nie jednemu z Was, tak jak i mnie, Grand pozwoli zupełnie zapomnieć o szarej rzeczywistości, na rzecz intrygujących, cudzych historii, tylko po to, żeby po przeczytaniu, wypluć w bezkres samotności. Polecam tym, którzy w literaturze nie poszukują prostej rozrywki, tylko pięknych i trudnych emocji.

środa, 18 czerwca 2014

Rywalki Kiera Cass-recenzja

   Książki nie ocenia się po okładce. Nigdy. No...prawie nigdy. Bo trudno, będąc próżną kobietą przejść obojętnie obok tak niesamowitej...sukienki ;). Niewiele mówiący tytuł, a na odwrocie tylko informacja o bestsellerze New York Timesa, który z resztą wcale nie zachęca mnie do zakupu, na  liście tej bowiem znajdują się książki, które nie zawsze trafiają do naszego, polskiego czytelnika. Niewiele myśląc kupiłam Rywalki, ze względu na okładkę właśnie i...odłożyłam na półkę. Zdążyły się porządnie zakurzyć czekając na swoją kolej.
  Jesteśmy w Illei, którą początkowo czytelnik umiejscawia gdzieś daleko w Kosmosie. Dopiero w dalszej części książki autorka wyjaśnia, z czego powstała Illea i na jakim kontynencie leży. Szkoda, że poświęca temu zaledwie kilka słów,obszerniejsza wizja świata po czwartej wojnie światowej mogłaby być naprawdę interesująca.
  W Illei książę Maxon poszukuje żony. Żony, którą wybierze z ludu. Główna bohaterka, America, początkowo nie dopuszcza do siebie myśli, że mogłaby wziąć udział w Eliminacjach. Ulega tylko dlatego, że jest święcie przekonana o braku najmniejszej nawet szansy. Illea podzielona jest bowiem na kasty, od Ósemek do Jedynek, gdzie Ósemki to margines społeczeństwa, a Jedynki- rodzina królewska. America i jej rodzina należą do biednych, ale nie najbiedniejszych, Piątek. Matce Ameriki nie zawsze udaje się wykarmić wielodzietną rodzinę...ale zaraz zaraz. Czy tego już gdzieś nie było? Społeczeństwo podzielone na dystrykty, anonimowa dziewczyna, wybrana spośród tłumu, żeby uczestniczyć w czymś, co ma utrzymać społeczeństwo w ryzach? Tak, tak Czytelniku. Autorka Igrzysk Śmierci stworzyła bazę świata z przyszłości, która posłużyła niejednemu, kolejnemu autorowi. Podobieństw do Igrzysk Śmierci znajdziemy z resztą w Rywalkach znacznie, znacznie więcej.
  Początkowo drażniły, złościły, miałam ochotę cisnąć Rywalki w kąt. Aż do pierwszego opisu pałacu, kolejnych balowych sukien, sympatycznych służących... Pierwsze spotkanie Ameriki i księcia Maxona przeżywałam jak nastolatka, z wypiekami na twarzy. W zasadzie tutaj mogłabym skończyć, tak samo jak autorka mogłaby zaprzestać na jednej części, gdyby nie pewien, bardzo komplikujący życie głównej bohaterki człowiek. Mężczyzna dla Ameriki bardzo ważny. Ktoś niepozorny, kogo zdaje się, że żegnamy w pierwszych kilku rozdziałach. Nieświadomi tego, jak bardzo ten sam namiesza w kolejnych...
  Ze smutkiem stwierdzam, że Rywalki to książka dla dziewczyn. Tych, młodych osób, które nadal żyją w pięknym przekonaniu, że gdzieś za siedmioma górami czeka na nie mężczyzna, który na pożegnanie czule szepcze do zobaczenia moja miła... Trudno mi jednak przyznać, że sama jestem na takie lektury za stara, tym bardziej, że obok mnie czeka druga część, Elita. Polecam do poduszki. Żeby śnić o księciu z bajki. Troszeczkę z przymrużeniem oka. Jak kreskówki oglądane przez dorosłych. Może i już niczego nas nie nauczą, ale pozwalają przez chwilę posiedzieć w zupełnie innym wymiarze.

piątek, 13 czerwca 2014