poniedziałek, 26 stycznia 2015

Niech ci się spełnią marzenia- Barbara O'Neal i lawendowe ciasto niedzielne


  Niewielu z nas sięga dzisiaj po książki, żeby coś poczuć. Przyszło nam żyć w czasach skrajnych emocji i czy tego chcemy, czy nie, dzisiejsza kultura nastawiona jest na wywoływanie w nas strachu, smutku i euforii. Najlepiej, żeby następowały zaraz po sobie, towarzyszyły im wodospady łez i salwy śmiechu. Niestety, literatura rzadko dostarcza nam tego typu wrażeń, dlatego nawet najwięksi książkoholicy nie tego oczekują od czytanych historii. Ja również sięgając po "Niech ci się spełnią marzenia" nie oczekiwałam zbyt wielu emocji. Ale łzy wzruszenia przy ostatnich stronach powieści kapały same. I to wcale nie dlatego, że autorka gra na uczuciach czytelnika chorobami, załamaniami i jakimiś strasznymi dramatami.
  Cztery kobiety. W zupełnie różnym wieku. Wszystkie łączy...internet. Każda z nich prowadzi bloga. Są to przede wszystkim blogi kulinarne. Ich strony odnoszą ogromne sukcesy, są w stanie żyć za pieniądze zarobione w internecie. Przypadkiem na siebie wpadają. W sieci naturalnie. Dzielą je tysiące kilometrów. Łączy wspólna pasja i potrzeba prawdziwej przyjaźni.
  Lavender, najstarsza z całej czwórki zaprasza pozostałe przyjaciółki na swoje osiemdziesiąte piąte urodziny. Czuje, że jej życie dobiega końca, że to może być ostatnia szansa na poznanie internetowych koleżanek. Ma w tym również swój ukryty cel, o którym nie mówi żadnej z nich. Spośród przyjaciółek zamierza wybrać jedną, która po jej śmierci zaopiekuje się farmą, psami, kurami i bezkresnymi polami lawendy.
  Wybiera pomiędzy Valerie, somelierką i wdową, w katastrofie lotniczej zginęły jej dwie córki i mąż; Ruby, która zaraz po burzliwym rozstaniu z kochankiem dowiaduje się, że jest z nim w ciąży i Ginny, która pierwszy raz w życiu opuszcza rodzinne Kansas i wyrusza w podróż swojego życia, na farmę Lavender.
  "Niech ci się spełnią marzenia" nie jest historią przesłodzoną. To wciągająca opowieść o losach kobiet w różnym wieku i bardzo współczesnej sile kobiecej przyjaźni. Wydaje mi się, że historie o przyjaciółkach z jednej wsi, jednego miasta, dorastających na jednym podwórku dawno nam się znudziły. Dzisiejszy świat znalazł dużo łatwiejszą drogę na poznawanie innych, na rozwijanie pasji bez wychodzenia z domu. Pierwszy raz czytałam o sile internetowej przyjaźni i jestem nią naprawdę zaskoczona. Nie od dziś wiadomo, że największą siłą kobiet jest wzajemne wsparcie, nie wiedziałam jednak, że dotyczy to również wsparcia wirtualnego. To piękne. Współczesne i piękne jednocześnie.
  Dla wszystkich autorek blogów powieść z pewnością będzie źródłem inspiracji. Budzi wiarę w to, że to, co tworzymy w sieci znajduje stałych odbiorców, którzy nie tylko lubią i doceniają nasze słowa, ale w jakiś sposób emocjonalnie wiążą się z autorami blogów.
 Z pewnością nie jest to jednak lektura, którą łatwo czyta się przy pustym brzuchu. Na diecie zupełnie niewskazana! Trudno mi było nie upiec czegoś przy lekturze i nie podzielić się teraz tym z czytelnikami. Do podstawowego kruchego ciasta dodałam skórkę otartą z cytryny i kilka suszonych kwiatów lawendy. Ciasto przykryłam orzechami lekko posolonymi i karmelizowanymi w miodzie. Myślę, że przepisu nie powstydziłaby się...może Ruby? Z pewnością była tą z bohaterek, z którą najłatwiej byłoby mi się utożsamić.
  Książkę poleciłabym każdej współczesnej kobiecie. Każda z nas znajdzie przy niej chwilę spokoju, każda również odkryje fragment siebie w którejś z bohaterek. A może książka będzie inspiracją do zmiany? Zmiany miejsca zamieszkania, zakupu przyczepy kempingowej? Albo chociaż założenia bloga? Rozwinięcia internetowej przyjaźni? Gorąco polecam!

sobota, 10 stycznia 2015

"Gwiazd naszych wina"-John Green

  Długo wzbraniałam się przed sięgnięciem po tę książkę. Hamował mnie głównie fakt, że jest ona skierowana do grupy wiekowej, do której już chyba nie należę. Czas szkolnych problemów, licealnych pierwszych miłości i młodzieżowej literatury dawno już za mną. Nie jestem przy tym na tyle stara, żeby młodość upłynęła mi nad "Ogniem i mieczem" ale...Za moich czasów :) dziewczyny czytały o wampirach. Nie wiem przy tym, czy przypadkiem teraz ta bardzo popularna swego czasu saga nie jest obciachem, dlatego lepiej nie zbaczać z tematu. Okładka "Gwiazd naszych wina" ciągle gdzieś na mnie wyskakiwała. W kiosku z półki z książkami, na Facebooku, na instagramowych zdjęciach. Za każdym razem pytałam czytelniczki, hej, czy to przypadkiem nie jest dla nastolatek? I od każdej usłyszałam mniej więcej tę samą odpowiedź. Nawet jeżeli autor celował z czytelników przed dwudziestką, przekaz jest ponadczasowy. Wzruszenie również.
  Hazel Grace jest bardzo chorą nastolatką. Rak uniemożliwia jej normalne funkcjonowanie, nie pozwala chodzić do szkoły. Przerzuty na płuca byłby śmiertelne, gdyby nie pewien eksperymentalny lek. Lek, który daje jej szansę na przeżycie. Hazel dawno już zatraciła się w swojej chorobie. Na ratunek przychodzi matka, która wysyła ją na katolickie spotkania grupy wsparcia. Naturalnie, spotkania okazują się nudne i niesamowicie przewidywalne, ale to właśnie podczas jednego z nich główna bohaterka poznanie Augustusa...
  Nie mam zamiaru streszczać tego, co następuje dalej, chociaż zupełnie łatwo jest się domyślić. Domyślić i jednocześnie pomylić, bo zakończenie nie jest wcale tak oczywiste, jak mogłoby się wydawać. Naprawdę. I nawet jeżeli od pewnego momentu wiadomym jest, co i z kim stanie się pod koniec powieści, ostatnie strony nadal przychodzą jakby zbyt szybko i wzruszają. Nie tylko nastoletniego czytelnika. Każdego.
  "Gwiazd naszych wina" przypomniała mi przede wszystkim wcale nie tak odległą, pierwszą szkolną miłość. Niesamowitą, cudowną, ale wcale nie, jak to ma miejsce w większości tego typu książek, przegadaną w pseudomłodzieżowy sposób, ale delikatną, nieśmiałą. Miłość, w której ta druga strona wydaje się być idealna i nie mamy najmniejszego pojęcia, dlaczego wybiera akurat nas. Historia nie jest jednak przesłodzona, nie może być, mimo wszystko, napisał ją mężczyzna, ciągle bowiem, gdzieś za rogiem czeka przeklęta choroba.
   Do przeczytania w jeden wieczór. Pozostawia smutny niedosyt, wzrusza, łapie za serce, nawet jeżeli czytelnik jest przygotowywany do zakończenia od pierwszej strony. Lektura, po której trudno znaleźć sobie miejsce, a jeszcze trudniej zacząć czytać coś nowego. Jedyna w swoim rodzaju.