piątek, 24 maja 2013

to piekielne kino (przemilczane)


  Tekst taki...zapomniany, zakurzony, chociaż zupełnie jeszcze młody. 

   Chodziłem do kina w poniedziałki, sam. Żona zostawała w domu. Nigdy nie interesowała się kinem. Nie rozumiała mojej fascynacji. Zresztą, nie mięliśmy wielu wspólnych zainteresowań. Jej życie zaczynało się porannym telefonem do matki, przyjaciółki, jednej, drugiej, dziesiątej, a kończyło gdzieś między kanapą a telewizorem. Kiedy ją poznałem wydawała mi się niemal idealna. Niezależna, wygadana i taka śliczna. Przede wszystkim śliczna. Jak tylko zaczynała opowiadać coś, co wydawało mi się głupie, natychmiast jej przerywałem. Nie chciałem, żeby zburzyła mi swój obraz...śliczny, idylliczny. Dopiero po ślubie dałem jej dojść do głosu i okazało się, że mówimy dwoma bardzo odległymi językami. Dlatego odpływałem w pracę, projekty, nowe projekty, coraz więcej projektów. Żeby nie spotykać w domu swojej życiowej porażki. Jedyną przyjemnością, na jaką sobie pozwalałem, były poniedziałkowe wyjścia do kina.
   W miejscowości, w której mieszkam jest tylko jedno, stare kino. Nie żaden multipleks, mała sala, zapadnięte fotele i ciężki zapach PRLu. Filmy docierają do niego z pewnym opóźnieniem. Znacznym opóźnieniem. Nie byłem zatem na bieżąco, wcale mi zresztą na tym nie zależało. Czasami zdarzało mi się, że przesypiałem pół seansu i wcale nie uważałem tego za stracony czas. Wręcz przeciwnie. Godzina zdrowego, niczym niezakłócanego snu.
   Zawsze siadałem w tym samym miejscu, pierwsze siedzenie od lewej strony, w czwartym rzędzie było jakby moje. Fakt, siadałem nieprzyjemnie blisko ekranu, musiałem porządnie się natrudzić, mocno wyciągnąć szyję, żeby wszystko zarejestrować. Ale pozwalało mi to poczuć się tak, jakbym był w kinie sam, jakby film wyświetlany był wyłącznie dla mnie. Nikt przecież nie siada tak blisko. Nie widziałem za sobą innych ludzi, nie czułem nawet ich obecności. Nie musiałem oglądać obmacującej się pary, nastolatków, którzy upijali się wódką z kartonu po soku, nikogo. Byłem sam. Do czasu.
 Listopadowy poniedziałek, późny wieczór, starsza pani przy kasie witająca mnie od wejścia, trzeci rząd. Zdjąłem kurtkę, wyłączyłem telefon, zapadłem się w fotelu, głowa na oparciu lekko do góry, pozycja prawie idealna, jeszcze nogi trochę w lewą stronę, tak, żebym mógł je swobodnie wyciągnąć, sprawdzenie, czy aby na pewno wyłączyłem telefon, ręce swobodnie na brzuchu, podniosłem wzrok na ekran i wtedy ją zobaczyłem.Zakłócenie mojego świętego, doskonałego spokoju. Szła do pierwszego rzędu, dokładnie po linii mojego niczym nie zachwianego, kinowego horyzontu. Bezczelnie zdjęła beżowy płaszcz, złożyła go na pół i delikatnie położyła na siedzeniu obok siebie. Pomyślałem, że zwyzywałbym ją w duchu od najgorszych, ale skoro kobieta...chyba nie wypada. Przecież to nic takiego. Zapadnie się w fotel, z każdą minutą filmu będzie istniała na nim coraz niżej, coraz mniej zakłócając mój spokój. Ja sam będę ją widział coraz mniej. Na początku nie będę widział nic, poza jej głową, ale w końcu mój wzrok się przyzwyczai, nie będzie jej rejestrował tak, jak czubka mojego nosa, mimo, że cały czas będzie dla mnie widoczna. Kiedy wchodziła, nie zauważyłem jej twarzy, widziałem tylko ciasno związane, jasne włosy i wydatny, chudy policzek. Chyba była mała, drobna. Tak jak przypuszczałem, film się jeszcze nie zaczął, przechyliła lekko głowę na prawą stronę i powoli zaczynała tonąć w swoim fotelu. I gdyby nie fakt, że zaburzyła mi mój prawie doskonały, ćwiczony od lat rytuał, pewnie prawie bym jej nie zauważał. Starałem się skupić na filmie. Siedziałem wyprostowany, z wysoko podniesioną głową, byleby tylko nie widzieć, że ktoś przede mną istnieje. O drzemce nie było mowy. Nie mam też zielonego pojęcia, o czym był film. Istota przede mną w pewnym momencie wyciągnęła duży notatnik, przechyliła się w stronę ekranu i zaczęła coś w nim notować. Głupia-pomyślałem, kto normalny pisze coś w kinie. Ale to wyjaśniałoby, dlaczego usiadła tak blisko ekranu, tylko w tym miejscu w kinie jest względnie jasno. W ogóle nie oglądała filmu. Ja zresztą też nie. Zawzięcie pisała, co jakiś czas na chwilę podnosiła głowę, patrzyła na ekran, z głośnym szelestem przewracała kartki i znowu wracała do pisania. Nie wiem, co było w tej scenie niezwykłego, ale nie mogłem oderwać od niej wzroku. Dawno zapomniałem o tym, jak bardzo znienawidziłem ją, kiedy tu weszła. Chciałem, żeby jakaś nadprzyrodzona siła kazała jej się odwrócić, spojrzeć w moją stronę. Chciałem poznać jej twarz. Nie odwróciła się ani na chwilę. Ona też chciała być w kinie sama. Wybrała miejsce, które pozwalało jej to poczuć, dlaczego zatem miałaby się odwracać i sprawdzać, czy za nią istnieje jakieś życie. Istniało. Moje. Zachłannie śledzące najmniejszy nawet jej ruch. Trochę chyba nieświadomie chciałem zrobić jej to samo, co ona zrobiła mnie. Zburzyć spokój. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Film się skończył, a ja nadal siedziałem i ją obserwowałem. Dokończyła to, co pisała, zamknęła notes, schowała do torby. Powoli wstała, spojrzała na telefon, zakładała płaszcz. Przez ten cały, dla mnie wtedy trwający wieczność czas, ani razu nie spojrzała za siebie. Ubrałem się, zły, że nie poznałem jej twarzy, wyszedłem przed nią.Byłem znacznie bardziej zły, niż nakazywałaby cała sytuacja. Minąłem ją szybko, z miną obrażonego chłopca, której pewnie nawet nie zarejestrowała.
   Z kina wychodziło się nie bezpośrednio na ulicę, ale z tyłu budynku, gdzieś między kamienicami. W tym miejscu zawsze kończyłem swój rytuał. Opierałem się o ścianę, paliłem papierosa, czasami dwa i wracałem do żony. Postanowiłem, że tej ostatniej wolnej chwili istota mi nie zepsuje. Odwróciłem się plecami do wyjścia, szukałem papierosów, słyszałem rozmowy wychodzących z kina ludzi. Kiedy rozmowy ucichły, drzwi się zamknęły, odwróciłem się, pewien, że zostałem sam. Stała po drugiej stronie wyjścia. Nie patrzyła w moją stronę, znowu nawet nie zauważyła mojej obecności. Tym razem widziałem jednak jej twarz. Nie wiem, czy to przez słabe światło latarni, jej twarz wydawała mi się szara. Chorobliwie wręcz szara. Była chuda, miała podkrążone oczy. Zapaliłem drugiego papierosa, chyba z zamiarem pójścia za nią, chociaż kawałek. Chciałem zobaczyć, jak wsiada do pięknego samochodu swojego narzeczonego i znika. Raz na zawsze. Zostawiając w spokoju mój rytuał. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Istota stała na wątłych nóżkach, lekko się kołysząc patrzyła przed siebie. Chyba się uśmiechała. I znowu wciągnęła mnie w swój rytuał. Zapomniałem o tym, że palę ostatniego papierosa i zaraz wracam do żony. Obserwowałem jak przenosi ciężar ciała z palców na pięty, lekko ugina kolana, kołysze się, wątła, uśmiechnięta, jakby tańczyła do słyszalnej tylko dla niej muzyki. I nagle jej taniec przybiera na sile, trwa to ułamki sekund. Kolana uginają się coraz mocniej, ciągle się uśmiecha, dołącza ciężką, opadającą głowę i...upada. Osuwa się na ziemię, nie spada z hukiem. Ciągle się uśmiecha. Tylko oczy ma już zamknięte. Zadzwoniłem na pogotowie. Martwa-pomyślałem. Podszedłem do niej, dotknąłem szarej szyi. Była zimna, przerażająco zimna, jak na osobę, która przed kilkoma chwilami straciła przytomność. Pod cienką skórą szyi nic nie płynęło, nie czułem tętna. Kiedy upadała, z jej torby wysunął się notes, w którym wcześniej coś notowała. Na pierwszej stronie, pochylonymi literami napisane było jedno zdanie. "Wszystko przez to piekielne kino".

niedziela, 12 maja 2013

o błękitnej koszuli


   Spieszyłam się na tramwaj. Zawsze spieszę się na tramwaj, bo zawsze się na niego spóźniam. Przed wyjściem z domu nigdy nie sprawdzam, o której jedzie odpowiedni i zawsze udaje mi się perfidnie spóźnić. Perfidnie, bo widzę jak odjeżdża i wiem, że właśnie odjechało dziesięć minut mojego czasu, tramwaje w Toruniu jeżdżą chyba co dziesięć minut. Manewrowałam między ludźmi, którzy jak na złość zupełnie się nie spieszyli, uważając żeby nikogo nie uderzyć torbą z jednej ręki i nie przypalić papierosem z drugiej. Słońce świeciło znacznie bardziej niż powinno, prawie parząc moje plecy pod skórzaną kurtką, nowe buty obcierały pięty. Marszczyłam nos na złośliwą rzeczywistość, za to, że drwi z mojego pośpiechu. 

   Wyszedł z jakiegoś budynku, nie patrzyłam w tę stronę, prawie zderzyłam się z jego plecami. Zawiesiłam wzrok tuż nad kołnierzykiem jego koszuli. Była błękitna. Błękitna, w białe pionowe, bardzo wąskie prążki. Rozpięta, luźno tańczyła w rytm kroków jej właściciela. On mimo bardzo wczesnej wiosny miał opaloną szyję i krótko ścięte włosy. Zupełnie zapomniałam o tym, że się spieszę, że droczę się ze światem. Ta koszula...przecież ją pamiętam, tak doskonale ją pamiętam.
   Był chyba początek sierpnia. Mięliśmy tylko iść na spacer, krótki spacer gdzieś po osiedlu. Nie wiem, czy to ciepła noc, czy piaszczysta droga, moja taka wtedy młodziutka nieśmiałość, czy jego dojrzała pewność siebie, zaprowadziły nas w zupełnie nieznane mi dotąd miejsce. Po środku, jak mi się wtedy wydawało ogromnego, pola kukurydzy stały w rzędzie trzy drzewa, sosny, wierzby...nie pamiętam. Siedzieliśmy tam, w zupełnej ciszy. On milczał, a jak tak bardzo chciałam rozmawiać. Nie widziałam ani bezchmurnego nieba, ani drzew, ani wysokiej kukurydzy, ani nawet tego, że doszliśmy do miejsca, w którym na horyzoncie nie ma najmniejszego śladu cywilizacji. Nie wiem, co zaplanował, dlaczego mnie tam przyprowadził, nie pamiętam nawet o czym rozmawialiśmy, czy się uśmiechał. Kilka telefonów mojej mamy zburzyło cały nastrój. Prowadził mnie przed sobą przez pole wysokiej kukurydzy. Potykałam się co chwilę, zupełnie niechcący, za każdym razem wpadając na jego ciepłe ciało, między jego rozpiętą błękitną koszulę. Łapał mnie stanowczo, odwracał moją twarz w swoją stronę. Przysuwał się z szelmowskim uśmiechem, a ja uciekałam niewinnie onieśmielona. Wracaliśmy inną drogą. Kiedy doszliśmy do asfaltu, zrobiło mi się strasznie zimno. Naturalnie, rycerz oddał mi jedyną rzecz, jaką miał na sobie. Został w białej koszulce, którą prawie świecił w zupełnie ciemną noc. Zupełnie utonęłam w błękitnym materiale koszuli z maleńką dziurką na lewym rękawie. Straszył mnie czarnymi palami wielkich drzew. Słabo widzę w ciemności, wydawało mi się, że za chwilę wyskoczy na nas coś bliżej niezidentyfikowanego. Strasznie go to bawiło. Za każdym razem, kiedy odwracał ode mnie twarz, głęboko wciągałam zapach z kołnierzyka jego koszuli. Był słodki, świeży, pachniał bezpieczeństwem. Pod domem oddałam mu koszulę obrażona, że nie pocałował mnie na pożegnanie. W nocy długo nie mogłam zasnąć. Wędrowałam z nosem blisko swojej skóry, szukając chociaż odrobiny słodkiego zapachu.
   Odpływając we wspomnienie tamtej sierpniowej nocy zupełnie zapomniałam, w którą stronę miałam pójść. Dawno minęłam przystanek tramwajowy. Cały czas szłam za tym mężczyzną, który najwyraźniej zupełnie nie zdawał sobie sprawy z mojej obecności. W odpowiednim momencie minęłam go, powoli, pewna, że właśnie spotkałam najbardziej naiwne ze wszystkich moich zauroczeń. Obcy mężczyzna spojrzał na mnie zdziwiony, kiedy prawie się przed nim zatrzymałam. To tylko wspomnienie. Na lewym rękawie błękitnej koszuli nie było żadnej dziurki. To tylko wspomnienie. 


PS. To niesamowite. Na chwilę stąd znikam, a kiedy wracam, znajduję setki nowych wyświetleń i kilka miłych słów. Dziękuję ;-) Pragnę jednak zdementować plotkę. Żadna książka. To tylko krótkie zapiski z codzienności, bez fabuły. Aż tyle nie potrafię.



środa, 1 maja 2013

o obłędzie 2

   Czasami wydaje mi się, że to nic nadzwyczajnego, ot-zwykła samotność. Że czasami, że każdy w zasadzie tak miewa, że nie ma ochoty, że rzeczywistość troszkę bardziej straszna niż zwykle. I taki przebłysk, olśnienie. Szybko znaleźć kogoś do przytulenia, szybko. Biegam wzrokiem po horyzoncie, ktokolwiek, może być nawet niedawno poznany. Udam szaloną i rzucę mu się na szyję. Przylgnę na naście sekund i przejdzie. Szybko, szukaj, niech będzie ktokolwiek. I słyszę, gdzieś spod sufitu-hola hola, nie tak od razu. Siedzi tam u góry, piłuje krzywe paznokcie. A odwagi ci wystarczy?-szydzi. Nie. Już nie wystarczy. Znowu opadam na poduszki, co ja sobie myślałam.Wiesz doskonale, mówi gryząc zapamiętale kawałek krzywego paznokcia, że nie można budować swojego poczucia czegokolwiek na cudzym, mówiłam ci to tyle razy. Tyle razy już się sparzyłaś i nadal nie wiesz, że najpierw musisz zbudować mocne ja? Nie potrafiłaś zbudować poczucia własnej wartości, za to udało ci się stworzyć mnie. Dawno już zeszła z szafy, teraz krąży na około mnie. Najpierw powoli, omiata mnie czarnymi szalami, zbliża usta do mojego ucha, dmucha w nie zimnym powietrzem, potem się rozpędza, szaleje po całym pokoju, szybciej i szybciej. Tracę jej kształt, widzę tylko czarne plamy, robi to bezszelestnie, a ja mam wrażenie, że wszystko wokół drży. Nic się nie rusza, to ona coraz głośniej się śmieje. Przestań! Przestań, słyszysz, przestań!
  Zatrzymuje się, łapie mnie za łokieć, chodź, mówi, coś ci pokażę. Siadamy na parapecie. Opowiada mi historie ludzi, których widzimy na dole. Kobieta z wózkiem, spójrz, wyszła po męża. Mąż wrócił dwa tygodnie temu z Irlandii. Nie było go pół roku, ona przez pół roku sama opiekowała się zupełnie malutkim dzieckiem. Nienawidziła go przez wszystkie nieprzespane noce, za to, że uciekł, że go nie ma, za to, że tak bardzo na niego czeka. Wrócił, nie musi już czekać, schowała nienawiść do pawlacza, wyciągnie przy kolejnym wyjeździe. Och nie, nie będzie kolejnego. A tego starszego pana w kapeluszu, widzisz? Ten, który teraz kłania się matce z wózkiem? Jego żona zaginęła dwa lata temu. Chorowała na alzheimera. Któregoś dnia po prostu wyszła z domu i nie wróciła. Szukał jej, ciągle szuka. Wie, że po prostu zapomniała adresu do domu. Adresu do niego. Musiała znaleźć nowy adres, w którym jest jej lepiej, jeżeli do tej pory nie wróciła. On czeka, nie na powrót. Wierzy, że spotkają się. Prędzej, czy później. A tę dziewczynę, która pali papierosa pod drzwiami? Niespełniona piosenkarka. Co wieczór śpiewa w jakimś podrzędnym barze. Nikt się nią nie zachwyca, nikt też, nigdy, nie zrzucił jej ze sceny. Nie znalazła spełnienia, za to znalazła sponsora. Jest tylko piętnaście lat starszy, to w zasadzie nic wielkiego. On ją sponsoruje. A ona kocha go po cichutku, bo przypomina jej dawno niewidzianego tatę. W niebo spójrz, do góry, o! Latarnie się zapaliły. Śmieje się szyderczo, wybudza mnie z transu, w który sama mnie wprowadziła, znowu odlatuje na szafę.