wtorek, 31 grudnia 2013

noworoczny spacer

 
 To taka tradycja. W Nowy Rok zawsze chodziliśmy na długi spacer. Rano, wtedy, kiedy cały świat spał, albo budził się, żeby oddać resztki wczorajszej nocy, moi rodzice ubierali się ciepło, mnie zapinali pod szyję, owijali czapkami i szalikami tak, że czułam się jak w kaftanie, ale mama mówiła, że tak trzeba, jeżeli chcę, żeby tata wziął mnie na sanki. Szliśmy daleko, rodzice w dużych, brązowych butach skrzypieli po śniegu, ja nienaturalnie wyprostowana od nadmiaru odzieży, na sankach. Rodzice nigdy nie przykładali do Sylwestra większej wagi. Dzień jak co dzień. Słusznie twierdzili, że to święto można by obchodzić w każdy inny dzień roku. Dlatego też nigdy nigdzie nie wychodzili. Raz tata zabrał mamę na bal, ale wrócili znudzeni chwilę po północy.
   Na mnie rówieśnicy od szkoły średniej wywierali presję żegnania i witania Nowego Roku. Ubierałam się lepiej niż zwykle, szłam w umówione miejsce, udawałam, że bawię się doskonale, udawałam też, że upijam się tak jak wszyscy i jeszcze przed pierwszą wracałam do siebie. Ten Sylwester był inny.
   Podczas studiów raczej nie praktykowałam chodzenia w Nowy Rok na spacery. Trudno chodzić samemu, bo i tak opustoszałym mieście. W tym roku nie mogę sobie jednak odmówić przechadzki brzegiem morza. Między mną a morzem odkąd pamiętam istniała jakaś dziwna koneksja. Od dziecka prześladują mnie ciągle te same koszmary. Nie, nie codziennie. Ale jeżeli już śni mi się coś strasznego, to towarzyszy temu wzburzone morze. Albo przypływ przed którym nie potrafię uciec. Albo zwykłe, leniwe fale, które wdzierają się w miasto stanowczo zbyt daleko. Pierwsze wakacje nad morzem czarnym śniły mi się latami. Nad Bałtyk jeździłam w każde wakacje, chociaż na weekend. I czułam ogromne podekscytowanie, szczęście, coś dziwnego, ale bardzo pozytywnego. Czułam, że to moje miejsce. Nigdy nie myślałam, że zamieszkam nad morzem. Nie zamierzałam. Wydawało mi się, że jeżeli to zrobię, to morze straci swój urok, znudzi mi się. Nie wyobrażałam sobie też, jak smutny musi być widok morza zimą. Wydarzenia zeszłorocznego Sylwestra sprawiły inaczej. Nie chciałam, żeby przeze mnie rodzice stracili reputację w tak małym przecież mieście. Oni z resztą też jakby się ode mnie odsunęli.Nie mogłam zostać w domu rodziców Pozostanie na studiach nie wchodziło w grę, nie podołałabym tylu obowiązkom, a koleżanki z roku chyba by mnie zadziobały. Nigdy z resztą nie lubiłam moich studiów. Po maturze to było takie oczywiste, naturalne, że muszę iść na studia, zdobyć wykształcenie. Co z tego, że zupełnie nie wiedziałam, co wybrać. Nie mogłam pozwolić sobie na przerwę, o nie pójściu na studia w ogóle nie było mowy.
   Idę powoli, ziemia jest zmarznięta, piasek nie wygląda, tak jak w wakacje. Nie skrzypi pod stopami, jest mokry. Miesza się ze śniegiem tak i odbija wyjątkowo dzisiaj mocno świecące słońce. Widok jest niemal surrealistyczny. Woda nie zamarzła, morze leniwie wysyła na brzeg malutkie fale, wszystko jest jasne, piękne, wręcz świecące. W powszednie dni spotykam tu wielu spacerowiczów, dzisiaj jednak jest tak jak przed laty z rodzicami. Wszyscy odsypiają poprzedni rok, pobudzą się pewnie wczesnym popołudniem z przerażeniem i obrzydzeniem do tego, co robili poprzedniej nocy. Na razie jest jednak jeszcze spokojnie. Prawie nie ma wiatru, jest cichutko. Słyszę tylko własne kroki i wodę, która śpiąca, delikatnie wylewa się na brzeg. Czasami tylko, kiedy podejdę do niej zbyt blisko, kółka wózka zapadają się, obmyte przez powolne fale.Muszę uważać. Jeżeli wózek za bardzo się przechyli, to obudzi śpiącego w nim Julka. Mojego syna.
   Gdyby ktoś rok temu, kiedy w histerii kompletowałam garderobę na Sylwestrowy wieczór, powiedział mi, że ten Sylwester, na którego przecież nie miałam najmniejszej ochoty, tak bardzo odmieni moje życie, nigdy bym mu nie uwierzyła. Zostałam zaproszona na imprezę do znajomych, w zasadzie znajomych znajomych, których kompletnie nie znałam. Spóźniłam się, bo bardzo długo szukałam adresu. Razem ze mną wszedł mężczyzna. Przystojny. Nawet bardzo. Przepuścił mnie w drzwiach i gdzieś zniknął. Wszyscy naturalnie przywitali mnie uprzejmymi uśmiechami, na chwilę tylko odwracając głowy w moją stronę i wrócili do własnych kieliszków. W tłumie nie mogłam znaleźć nikogo znajomego. To znaczy bliżej mi znanego, niż znajomi znajomych. Szybciej, niż przyjaciół, znalazłam barek. Wypiłam szybko kieliszek na odwagę, po cichu i błyskawicznie, żeby nikt nie zauważył. Otrząsnęłam się, wyprostowałam i już z ogromną gracją podniosłam kolejny, który miał mi wystarczyć na dłużej. Przechadzałam się po mieszkaniu, zaglądając do kolejnych pomieszczeń. Mieszkanie znajdowało się na trzecim piętrze kamienicy w centrum. Piękne. Z dużymi, wysokimi oknami. Niestety, nadal nie spotkałam nikogo znajomego. Przechadzałam się z pokoju do pokoju, przeglądając w wysokich lustrach w korytarzu. Gospodarze muszą być majętnymi ludźmi. Stanęłam w kolejce do łazienki. Tam też nikogo znajomego. Balkon, papieros koniecznie, pomyślałam, bo albo zostawiłam okulary w domu, albo przyszłam na złą imprezę i bawię się w obcym domu, z obcymi ludźmi. Na balkonie nikogo, chociaż wcale nie był tak zimno. Zima tego roku pojawiła się dopiero pod koniec stycznia. Wyciągnęłam z małej, eleganckiej i cholernie niepraktycznie torebki wszystko, co się w niej zmieściło, paczkę papierosów. Zupełnie nie miałam ochoty wracać do środka. Postanowiłam zostać na balkonie dłuższą chwilę i zastanowić się, jak wybrnąć z tej sytuacji. Czy zostać, przyczepić się do kogoś i udawać, że świetnie się bawię i znam wszystkich na tym przyjęciu, czy może wrócić do domu i powitać Nowy Rok w taksówce, albo na jakiejś przypadkowej ulicy. Problem w zasadzie rozwiązał się sam. Na balkon wyszedł do mnie mężczyzna, który pojawił się na prywatce w tym samym czasie co ja. Wyraźnie przyszedł do mnie, miał dwie szklanki whisky. Podał mi jedną i zapytał, czy poczęstuję go papierosem. Był przystojny. Bardzo przystojny. Wysoki, ciemne włosy miał w wyraźnie kontrolowanym nieładzie, zgrabny nos, pełne usta i okrągłe oczy w kolorze wyblakłego błękitu. Nie rozmawialiśmy za dużo. Doskonale wiedział, która sypialnia w mieszkaniu nie będzie zamknięta, ale do której nikt po za nami nie wejdzie. Był doskonale zbudowany, równie doskonale wiedział czego chce, wiedział też, że nie będę się bronić.
   Nie wyszedł z sypialni zanim nie ubrałam się tak, żebym wyglądała prawie jak przedtem. Obydwoje wiedzieliśmy, że więcej się nie spotkamy, zachowywaliśmy pozory przez resztę wieczoru. Ja natomiast zaraz po tym, jak straciłam go z oczu upiłam się bardziej, niż przystoi młodej kobiecie. Nie pamiętam, jak wróciłam do domu. Niewiele z resztą z tamtego okresu pamiętam. Kilka tygodniu później dowiedziałam się, że wspomnienie tamtego wieczoru zostanie ze mną na całe życie. Teraz pamiętam wszystko idealnie. Sukienkę, którą miałam wtedy na sobie, kolor paznokci, majtek, ilość papierosów w paczce,jego zapach, imię, pieprzyk na prawej łopatce. I wyrachowanie, które umknęło mi wtedy po pijaku. Mężczyzna nigdy się nie dowiedział.
   Idziemy dalej, chociaż słońce dawno już się schowało. Julek zaraz się pewnie obudzi. Jest do niego niezwykle podobny, będzie przystojny. Ma ciemne włosy, zgrabne uszy i nosek.

czwartek, 26 grudnia 2013

świąteczny


















wtorek, 24 grudnia 2013

Krótka opowieść wigilijna

  Tegoroczna Wigilia miała być wyjątkowa. Miało być nas dużo więcej niż co roku. Odkryłam, że kuchenny stół da się rozłożyć, przyniosłam wszystkie krzesła, jakie były w całym domu i dwa taborety. Ciasto na pierniczki dojrzewało prawie miesiąc, wyszły idealne. Makowiec nie pękł, sernik nie opadł. Długo zastanawiałam się, co zrobić z choinką. Kiedy rozłożyłam stół, na nic innego nie wystarczyło miejsca. Co roku była taka piękna, wysoka aż do sufitu, ale w tym roku nigdzie jej nie wcisnę. Trudno, będę musiała ją wstawić do drugiego pokoju. Na strychu znalazłam bombki, które robiłam wieki temu z moją nianią, wyblakły już...
  Buraki do barszczu strasznie pobrudziły mi ręce, sam barszcz natomiast ochlapał całą kuchenkę. Nie, nie dam się wyprowadzić z równowagi. Przy uszkach poszłam na łatwiznę, wyszły pierogi...Ryba będzie smażona.A opłatek? Opłatek, gdzie opłatek! Mama miała rację, żeby kupić od organisty. Talerze doskonale zmieściły się na moim rozłożonym stole. Barszcz pachnie majerankiem, pokrywka na garnku z pierogami podskakuje wesolutko.
  Ubrałam się elegancko. Ubrałam nawet szpilki, nie wypada przecież przyjmować gości w kapciach. Zapada zmrok, mija 17, 18...zaczynają pojawiać się pierwsi goście. Wcale nie wchodzą drzwiami. Wychodzą z bardzo różnych, bardzo dziwnych miejsc. Strach wychodzi spod szafy. Z balkonu wskakuje zmarznięta Nałóg, tylko Odwaga wchodzi drzwiami. Nie muszę ich prowadzić do stołu, same przy nim zasiadają, może w jakimś wcześniej ustalonym porządku, może w chaosie, nie wiem. Nie znam panującej między nimi hierarchii. Dla mnie zostawiają miejsce na jednym ze szczytów stołu.
   W zasadzie wszystkie wyglądają tak samo. Ubrały się dokładnie tak samo jak ja. Mają długie granatowe spódnice i białe bluzki. Trochę jak na maturę, ale...nigdy nie wiem, co powinnam na siebie założyć. Wszystkie mają tak samo obdrapany lakier na palcu wskazującym lewej dłoni, wszystkim lekko ucieka oko, bo tak jak ja znowu posiały gdzieś okulary. Pierwsza po mojej prawej stronie jest Złość. Przypomina mi moją siostrę, kiedy była malutka. Założyła nogę na nogę, skrzyżowała ręce na piersiach, ma uniesioną brodę i tak zacisnęła usta, że wygląda, jakby wcale ich nie miała. .Kolejna siedzi Samotność. Mruga do mnie uśmiechnięta. Jest okrąglutką, chyba najbardziej do mnie podobna, znamy się doskonale. Gdybym miała wskazać najbliższą mi z nich wszystkich, z pewnością pokazałabym na nią. Miejsce za Samotnością jest puste...To Naiwność ciągle próbuje się dostać do pokoju, w którym stoi choinka i coś podpatrzeć...A przecież mówiłam, że dopiero po kolacji. Za nią siedzi Nałóg i bardzo źle wygląda. Jest chudziutka, blada, ma czerwone, zgrabiałe dłonie. Na pewno zgubiła gdzieś rękawiczki. Kaszle, ma szarą cerę i jest zupełnie nieobecna. Dalej obok niej Stres obgryza paznokcie. Nie, wróć! Nie obgryza paznokci, ja nigdy nie obgryzam paznokci. Też jest blada. Drży i ziewa. Tak. Dalej Sukces. Nie czuje się w naszym gronie swobodnie, nie znamy się jeszcze zbyt dobrze. Odpowiedzialność trzyma na kolanach kota. Jest spokojna, uśmiechnięta, zagaduje do pozostałych. Jest jeszcze Dojrzałość, Bezsenność...
   Od pewnego czasu wszystkie niecierpliwie patrzą to na puste miejsce na szczycie stołu na przeciwko, to na drzwi, to na mnie. Jakby próbowały mi pokazać, że na kogoś czekamy, że przecież nie możemy zacząć, kiedy nie dotarły jeszcze wszystkie z nas...
-Nie nie-mówię- Miłość w tym roku raczej nie wpadnie, zaczynajmy.


Kochani (chociaż ja bardzo nie lubię kiedy ktoś się do mnie zwraca przez to określenie, zbyt poufałe. Ale każde z tysięcy wejść tutaj jest mi bliskie, trudno zwrócić się bardziej oficjalnie)! Życzę Wam spokojnych Świąt. Miłości i spełnienia w nadchodzącym, 2014 roku.

niedziela, 24 listopada 2013

Trzecia

   Obudził ją sen. Nie koszmar, przyjemny sen. Przyjemne sny śniła zawsze z soboty na niedzielę, kiedy rzeczywistość prawie wcale jej nie stresowała. Takie sny, które przynoszą poczucie bezpieczeństwa, w których wszystko jest tak szczęśliwe, że aż realne. Spojrzała na sufit nad sobą, który odbijał światło z ulicy, jeszcze szaro-czerwone, jeszcze czas. Zimno. Zakręciła wieczorem grzejniki. Owinęła się kołdrą ciasno, pod samą brodę. Drżały w niej jeszcze emocje przerwanego snu. Uśmiechnęła się sama do siebie.  Śniło jej się, że nie było żadnej Trzeciej.
   We śnie jakoś zupełnie uciekło jej, że to ona była Trzecią. Minęło już tyle czasu, prawie zupełnie o tym zapomniała...No chyba, że jej się przyśniło. We śnie nie było Trzeciej, ale to wcale nie oznacza, że nie było jej. To ona była Drugą. Drugą, parzystą, tą, o której miejscu tak marzyła, a którą z całych sił starała się wyprzeć ze swojej świadomości.
   Zaczęło się niewinnie, od słowa do słowa, wymiany uprzejmości. Rozmowy o niczym przeciągane do północy, kiedy to w magiczny sposób rozwiązują się języki, zacieśniają więzi. Senne poranki, szybko przeżywane dni, żeby tylko skończyć wczoraj zaczętą rozmowę. A potem więcej i więcej...Pierwsze spotkanie, drugie i trzecie.I pierwsze spotkanie we trójkę. Pierwsze zderzenie z rzeczywistością. We trójkę się nie da. Została tą nieparzystą. Przyglądała się Drugiej i wmawiała sobie wyższość nad nią. To od niej uciekał nocami, żeby odpisać na wiadomości Trzeciej. Przyglądała się z boku, szybko uciekała do domu, chowała się głęboko pod kołdrą i pisała. Tu byli we dwoje. Szybko zapominała to co niedobre. Szybko nauczyła się utrzymywać wszystko w tajemnicy. Przed wszystkimi. Równie szybko nauczyła się savoire-vivre'u tego typu znajomości. Niepisanego regulaminu słów zakazanych. O tęsknocie, uczuciu, oddaniu, poczuciu bezpieczeństwa, decyzji, postanowieniach, tej Drugiej, o tym nie wolno wspominać. Konsekwencje tych słów ponosi zawsze ona, bo to jej tęsknota, jej uczucia. Tęsknota nieparzysta. Doskonale potrafił uświadamiać jej, że to wyłącznie jej problem. Szybko zapominała. Przecież lepsze to niż nic. A to zupełnie nic, to tylko na chwilę, do póki nie pojawi się rycerz na białym rumaku i odbije ją z tego chorego układu. Tylko na chwilę, przecież nikt nic nie zauważy. 
   A potem się przyzwyczaiła. I było jej w tym układzie dobrze. Nie mogła zostać odrzucona, nie było mowy o rozstaniu, bo nie było układu, który trzeba by rozwiązywać. 
   Nie chciała tego kończyć. Samo się zadziało. Dopiero wtedy okazało się, że wiedzą wszyscy. Nie było żadnej tajemnicy. Nie było też odwrotu. Skończone. I doskonale wiedziała, że to dla niej dobre, to dla niej zdrowe. 
   Schowała się jeszcze głębiej pod kołdrę. Z całych sił zaciskała powieki, chcąc wrócić do bezpiecznego snu. Wiedziała, że dawno zastąpiła ją następna Trzecia. Druga pozostała niezmienna. Chyba powinna włączyć grzejnik, w pokoju jest naprawdę zimno. Zapowiadali pierwsze przymrozki. Gdyby mogła, cofnęłaby czas. I nigdy nie zgodziła się na nieparzystość.  

poniedziałek, 23 września 2013

wykopki

   Odkąd pamiętam wakacje zaczynały się dla mnie we wrześniu. Czerwiec, lipiec, sierpień...oglądałam tylko przez szybę. Dosłownie. Z powodu alergii na wszystko, co w powietrzu, w zasadzie nie mogłam wychodzić z domu. Moi rodzice mieszkali na czwartym piętrze, mogłam oglądać niebo, od którego, jak mi się wtedy wydawało, dzieliły mnie zaledwie metry. Mogłam oglądać czubki zielonych drzew, kolorowe czapki moich rówieśników biegających po podwórku. Ale nie wolno mi było do nich zejść, bo kurz, bo pył. Tylko w deszczowe dni mama pozwalała mi wychodzić. Ale wtedy innych dzieci nie było na dole. Mama stawała wtedy pod parasolem, pospieszając mnie, przebierała nogami z zimna, a ja miałam cały plac zabaw dla siebie.
Problem znikał wraz z pojawieniem się pierwszych oznak jesieni. Kiedy poranki zaczynały być mokre i chłodne, słońce w południe nie grzało już tak mocno, znikały ćmy i komary, a pojawiały się pierwsze węgierki. Pierwszego września wszystkie dzieci szły do szkoły, a moja mama informowała naszego wychowawcę, że zabiera córkę na urlop zdrowotny. Nie wiem, jak to załatwiała, ale szkoła rok w rok się na to godziła. Zaczynałam wakacje. Dwa tygodnie na wsi.
Mama zawoziła mnie wtedy do swojego brata na wieś. Sama nigdy nie zostawałam tam dłużej, niż do wieczora dnia, w którym mnie przywoziła. To chyba nawet dobrze, Zupełnie nie pasowała do tego świata, do drewnianego stołu pod kasztanem, do szklanek w plastikowych koszyczkach, ona, kobieta z blokowiska, w sztywnej marynarce i butach na wysokim słupku. Całowała mnie przelotnie w czoło, przypominała o lekach i już siedziała w samochodzie. A ja zostawałam, w jedynym miejscu, w którym nikt nie robił ze mnie śmiertelnie chorej, w czasie, który był dla mnie o wiele ważniejszy niż Boże Narodzenie.
Na wsi nikt nie przypominał mi o mojej alergii. Nie było na to czasu. Wrzesień to czas wykopków. Dzień zaczynał się bardzo wcześnie i już od rana wszyscy mieli jakieś zajęcie. Kobiety z kolorowymi chustkami zawiązanymi na głowach szły na pole, zbierać ziemniaki do wielkich wiklinowych koszy, mężczyźni ulatniali się gdzieś w celu wykonywania niezwykle ważnych obowiązków i pojawiali dopiero w porze obiadu. W domu zostawała tylko babcia, zajęta albo sprzątaniem po posiłku, albo przygotowywaniem kolejnego, i my. Czasami babcia kazała nam zerwać w ogrodzie koperek, zebrać śliwki, albo wczesne jabłka na szarlotkę. Większość czasu byliśmy jednak pozostawieni sami sobie. Byliśmy. Bo mimo że brat matki nie miał dzieci w moim wieku, codziennie, już na śniadaniu meldował się tam syn sąsiadów.
Jeszcze zanim go poznałam babcia uprzedziła mnie, że powinnam być dla niego bardzo uprzejma. „Jest inny niż twoi rówieśnicy”-powiedziała. Fakt, pomyślałam, inny. Niewychowany. Przyszedł, usiadł z nami przy stole i do nikogo się nie odezwał. Nie powiedział nawet „dzień dobry” wchodząc. Wszyscy enigmatycznie się do niego uśmiechali, babcia stawiała przed nim kolejne smakołyki, ale nikt z nim nie rozmawiał. W końcu kiedy wszyscy rozeszli się do swoich zajęć, babcia kazała mi się nim zająć, mówiąc to w taki sposób, jakby chciała mi przypomnieć, że mam go traktować równie szczególnie jak pozostali. On też w końcu jakby mnie zauważył. Uśmiechnął się i skinieniem pokazał, że mam iść za nim. Chodziliśmy na około podwórza, aż w końcu znalazł miejsce wystarczająco oddalone od okien domu. Pokazywał mi krok po kroku w co chciałby się ze mną bawić. Trudno mi było jednak zrozumieć, co miał na myśli, bo nadal się do mnie nie odzywał. Pytałam go ciągle, dlaczego milczy, prosiłam, żeby coś powiedział. Powoli zaczynało mnie to irytować. Jego zresztą też. Uciekłam do domu z płaczem. Dopiero wtedy babcia powiedziała mi, że chłopiec jest głuchoniemy. Zrobiło mi się głupio.
Następnego dnia ja też wpasowałam się w rytuał wobec naszego gościa. Milczałam i uśmiechałam się do niego znacząco podczas śniadania. Potem to ja zabrałam go w miejsce z daleka od wzroku dorosłych.
Wymyśliłam zabawę, w której nie przeszkadzała nam jego niepełnosprawność. Biegaliśmy od drzewa do drzewa, chowając się i uciekając. Kiedy któreś z nas było zmęczone nie uciekało od razu do domu. On mógłby bowiem nie usłyszeć, że zabawa skończona i próbowałby mnie znaleźć. Na początku znakiem umownym było po prostu dwukrotne klepnięcie w ramię. Z każdym kolejnym rokiem zabawa nabierała jednak coraz więcej emocji. Pobyt na wsi przestał być tylko przyjemnym sposobem na spędzenie czasu, mięliśmy w sobie coraz więcej młodzieńczych emocji. Wysyłaliśmy sobie kartki na Wielkanoc i Boże Narodzenie, czekając na mój wrześniowy pobyt na wsi. Zabawa jednak zawsze pozostawała ta sama. Chodziliśmy na długie spacery do lasu, zbieraliśmy złote liście klonu, a kiedy któreś z nas chciało wracać, lekko dwa razy dotykało tego drugiego. Z każdym kolejnym rokiem dotyk coraz bardziej szeleścił emocjami. Do czasu, kiedy zachorowała moja mama. Nikt nie myślał o wysyłaniu mnie na wakacje. Nie było na to ani czasu, ani pieniędzy. Choroba rujnowała ciało mojej mamy, ducha taty i mojego. Lekarze odliczali lata, miesiące, tygodnie, a ja czasami, w bezsenne noce wyciągałam z szuflady listy od mojego przyjaciela zabaw i zmęczona płaczem, tęskniłam za długimi spacerami po lesie.
Niedługo potem mama zmarła. Nie poszłam na studia, bo bałam się zostawić ojca samego. Bardzo kochał mamę, jej śmierć zupełnie go przybiła. Znalazłam pracę, a krótko potem mężczyznę, który wydawał się idealnie pasować na męża i ojca moich dzieci.
Na wieś wróciłam krótko po ślubie, jako młoda mężatka, wyraźnie już wtedy spodziewająca się potomstwa. Przybiegł zdyszany do domu wuja prawie zaraz po moim przyjeździe. Wyraźnie szczęśliwy, gdy mnie zobaczył, spojrzał na okrągły brzuch wystający spod rozpiętej kurtki, cofnął się zrezygnowany, przygaszony. Poszliśmy na spacer, jak dawniej. Tym razem zabrał jednak ze sobą swój notatnik. Całą drogę coś w nim skrobał, uważając, żeby się o coś nie potknąć. Obserwował mnie kątem oka, a przyłapany, odwracał się do swojego zeszytu z wypiekami na twarzy. W końcu schował długopis do kieszeni, przeczytał to, co napisał, wyrwał kartkę, podał mi ją. Nie zdążyłam nawet otworzyć ust, bo prawie uszczypnął dwa razy moje ramię i uciekł onieśmielony.
Napisał tam, że byłam jedyną kobietą, którą był w stanie pokochać. W niewinnej zabawie stworzyłam dla niego jedyny dźwięk, jaki kiedykolwiek usłyszał. Moment, w którym dotykałam jego ciała był drżący, szeleszczący. Słyszał szelest zmęczonej dłoni, kiedy bez sił odpadała na rękaw jego bluzy i iskry uszczypliwych paznokci, kiedy zachęcałam go do dalszej zabawy. Nikomu innemu nie pozwoli już siebie dotknąć. Gdy zamyka oczy, przypomina sobie ten dźwięk i nie chce, żeby ktokolwiek innym dotykiem, wymazał mu go z pamięci. To jedyny dźwięk, jaki wypełnia jego wygłuszoną rzeczywistość.
Spojrzałam na swoją dłoń spoczywającą na brzemiennym brzuchu. Dłoń, na której bezlitośnie świeciła się złota obrączka. Żałowałam. Tak bardzo żałowałam, że w tym hałaśliwym świecie uciekł mi ten najcichszy dźwięk z możliwych. Dźwięk, który mógł zmienić moje życie.


sobota, 7 września 2013

ballerina project





Pochłonęły mnie sprawy przyziemne, bardzo konieczne i bardzo absorbujące. Powoli wrócę, na razie zdjęciami. Więcej Matyldy i Jagody z pewnością pojawi się na funpage'u. 

sobota, 10 sierpnia 2013

o zatrzymywaniu lata

    Anita zjadła już chyba kilogram winogron. Nie takich ze sklepu, nieapetycznie zielonych o podłużnym kształcie, ale takich małych, okrągłych, fioletowo-zielonych, które jeżeli umiejętnie się je naciśnie, wyskakują z cierpkiej skórki. Zajada chęć zapalenia papierosa. Wcale nie dlatego, że czuje taką potrzebę, wcale nie po to, żeby zająć ręce. Wszyscy, którzy kiedyś rzucali palenie twierdzą, że palenie zawsze na początku zastępuje się przekąskami. To i ona zastępuje. W zasadzie nie miała najmniejszej ochoty ograniczać palenia. Paliła z resztą sporadycznie. W sobotę wieczorem na koncercie, czasami po powrocie od rodziców, paliła u siebie w mieszkaniu tylko dlatego, że mogła, była dorosła, nikt nie miał prawa jej tego zabronić. Teraz było jednak zupełnie inaczej. Przyjechała na pierwsze od wielu lat wakacje. Przez całe studia wszystkie wakacje spędzała u rodziców. Zmęczona nauką, dorywczą pracą, nawet nie pomyślała o tym, że mogłaby gdzieś wyjechać. Zupełnie z resztą nie ciągnęło jej nad ciepłe morza, inne kontynenty, a już najmniej miała ochotę na zimny Bałtyk. Marzyła jej się wieś. Każdej jesieni spędzonej w burym mieście była zła na siebie, że nie spędziła nawet tygodnia wakacji na polskiej wsi. Nie zależało jej jednak na żadnej agroturystyce, nie chciała być żadną turystką, wczasowiczką, nic z tych rzeczy. Chciała uzdrowić swoją rzeczywistość, chciała na chwilę poczuć, że nie jest uzależniona od żadnych zdobyczy cywilizacji, odetchnąć od betonu, internetu, smogu, wszystkiego co miejskie. Nigdy się jednak nie złożyło. Żaden z jej znajomych nie miał domu na wsi, nikt nie chciał razem z nią odetchnąć na chwilę od miasta. Trudno z resztą byłoby znaleźć możliwość wyjazdu na kilka miesięcy po wakacjach. W tym roku nie było inaczej, dniami i nocami odpoczywała u rodziców z książką w ręku i ani razu nie pomyślała o tym, że mogłaby się spakować i gdzieś wyjechać. Niespodziewanie skontaktowała się z nią dawna znajoma ze studiów, która nie była świadoma jej jesiennej obsesji na punkcie wiejskich wakacji. Zaproponowała po prostu niewielkie zlecenie na korektę wspomnień, które od lat spisywała jej babcia. Nie zależało jej przy tym na zwykłym poprawianiu przecinków i przestawianiu zdań z poprawnych, na jeszcze bardziej poprawne. Potrzebowała, żeby autor korekty przez chwilę dotknął życia babci, twierdziła bowiem, że tylko wtedy istnieje szansa na jeszcze lepsze uchwycenie sielankowego klimatu jej życia. 
     Tym sposobem Anita miała spędzić co najmniej kilka tygodni na poznawaniu Anieli Brzóski, jej wspomnień i uroków życia na wsi. Stąd też chęć rzucenia palenia. Pobyt na wsi miał być dokładnie taki, jaki sobie wcześniej wymarzyła. Zdrowy, pozbawiony wszystkiego, co kojarzyło jej się z życiem w mieście, ale też swobodny, nieograniczony większymi nakazami. Nie chciała uczyć się, jak doić krowy, z pewnością jednak nie miała by nic przeciwko pomocy przy drobnych pracach w domu babci Anieli.
    Rodzina Anieli Brzóski mieszkała od pokoleń w tej samej wsi. Do najbliższego miasta ze Strzemiączkowa odjeżdżał tylko jeden autobus dziennie i jechał nieco ponad godzinę. We wsi znajdował się tylko jeden sklep, który dostarczał mieszkańcom artykułów pierwszej potrzeby, ograniczając przy tym ludzkie potrzeby raczej do minimum. Być może dlatego ludzie tutaj byli niezwykle zaradni i w zasadzie wszystko potrafili zorganizować sobie sami. Aniela Brzóska, mimo sędziwego wieku była w zasadzie samowystarczalna. Wcześniej jej rodzice, potem ona, a teraz jej dzieci i wnuki, wszyscy hodowali, siali, zbierali, a przy okazji każde pokolenie powiększało dobytek rodziny o kolejną krowę, dobudówkę na strychu, nowego konia, kombajn, kolejne ary, do tego stopnia, że obecnie Aniela Brzóska była właścicielką ogromnego siedliska, które ciągnęło się od samego środka wsi, aż to jeziora położonego na jej skraju. Aniela od kilku lat spisywała wszystko, co jeszcze pamiętała, a więc życie jej rodziców, jej samej, jej męża, a potem po kolei wszystkich dzieci. Wspomnienia nieubłaganie zaczynały przeplatać się jednak z rzeczywistością, przez co wnuki Anieli postanowiły na kolejne urodziny zrobić prezent babci Anieli i wydać jej wspomnienia. Nikt jednak nie wiedział, czy mają one jakąkolwiek wartość literacką, Aniela nigdy nikomu ich nie pokazywała. Anita miała być jej pierwszym czytelnikiem.
   Siedlisko w Strzemiączkowie było dokładnie takie, o jakim marzyła Anita. Stary, duży dom z czerwonej cegły, w którym komin na środku domu można było obejść przechodząc przez wszystkie pokoje. Od frontu wejście, które kiedyś służyło zapewne jako to bardziej reprezentacyjne, zostało przerobione na spory taras, na którym przez całe lato mieszkańcy siedliska jadali obiady, odpoczywali po ciężkim dniu. Babcia Aniela była jakby nieodłączną częścią obrazka tej części domu. Wstawała rano, przygotowywała śniadanie, obchodziła całą posesję, zamykała psa, którego co wieczór spuszczała z łańcucha, otwierała bramę, a potem, codziennie z innym zajęciem zasiadała na bujanym fotelu przed domem. Drylowała wiśnie, obierała ziemniaki, cerowała wełniane skarpety. Czasami po obiedzie, zmęczona swoimi niewielkimi obowiązkami, które wykonywała zawsze z pedantyczną wręcz starannością, zasypiała przykryta grubym kocem.  Od strony podwórza wychodziło się do dużej stodoły, która nie remontowana od lat, straszyła spróchniałymi deskami. Z tyłu za stodołą można było zejść do jeziora, w którym przez to, że było dość płytkie, nikt się nie kąpał. Dostępu do niego broniły z resztą ze wszystkich stron ogromne, groźne pokrzywy.
   Anita dość szybko dopasowała się do harmonogramu, według którego płynęło tutaj życie. Po porannej krzątaninie, siadała obok babci Anieli, pomagała jej w drylowaniu, zszywaniu i od słowa do słowa, kiedy każdego dnia od nowa, udawało jej się zdobyć zaufanie babci, pozwalała tej opowiadać kolejną część wspomnień. Naturalnie, Aniela Brzóska zaraz po przyjeździe zleciła Anicie przeczytanie całości, co ta niezwłocznie uczyniła, wiedziała jednak, że może spróbować poprawić to w taki sposób, że wydanie tego nie ograniczy się do kilku egzemplarzy dla rodziny, ale może zainteresuje to kogoś dalej. Dlatego codziennie, aż do późnego popołudnia pozwalała babci Anieli opowiadać wszystko bardzo dokładnie, zatrzymywać się i cofać. Nie zwracała jej uwagi, kiedy po raz trzeci opowiadała tę samą historię. Była zbyt dobrze wychowana, żeby zwracać uwagę osobie starszej. Nie było z resztą takiej potrzeby, Aniela opowiadała niezwykle ciekawie. 
   Dzisiaj jednak harmonogram nie obowiązywał. Zaraz po śniadaniu syn zabrał babcię Anielę na wizytę do kardiologa. Anita została sama i zupełnie bezrobotna. Pytała nawet, czy może przygotować jakiś obiad, skosić gdzieś trawę, ale nie, gdzie dziecko, w taki upał, posiedź, odpocznij, jeszcze się napracujesz. No to siedziała i obżerała się winogronami. Pozwoliła sobie nawet, skoro nikt nie widzi, usiąść na bujanym fotelu babci Anieli. Chmury na niebie przesuwały się jakoś tak leniwie. Lato w tym roku było bardzo gorące. Wszystkich powoli zaczynały już męczyć upały. Koty gdzieś się pochowały, pies siedział na drodze, z głową wiernie zwróconą w stronę, z której powinna nadjechać jego pani. Anita obserwowała chmury, pierwszy raz od dłuższego czasu miała chwilę dla siebie, taką chwilę zupełnie bezmyślną, bez snucia planów na jutrzejszy dzień, kolejny tydzień, miesiąc, bez patrzenia w przyszłość, przeszłość. Stąd pewnie chęć zapalenia. Pierwszy raz od dawna miała czas na to, żeby zastanowić się od jak dawna nie paliła. Powoli zaczynało do niej docierać, że data powrotu jest coraz bliższa. Opowieść babci Anieli zaczyna iść ku końcowi. Anita nie jest dzieckiem, od początku wiedziała, że nie będzie mogła tu zostać na zawsze. Nie potrafiła jeszcze patrzeć z satysfakcją na spełnione marzenie, nie potrafiła też martwić się powrotem. Urodziła za to kolejne, mniejsze, ale równie trudne do zrealizowania marzenie. Co wieczór zastanawiała się, w jaki sposób mogłaby wieś zabrać ze sobą do miasta. Nie, nie miała tu na myśli takich prozaicznych rozwiązań jak założenie rabaty na balkonie, przygarnięcie kota, kupowanie jaj z ekologicznego chowu. Chciała mieć coś, co będzie przepełnione letnim wiejskim powietrzem, rumiane jak dojrzałe jabłko i pachnące jak świeży chleb. Nie miała przy tym żadnego pomysłu, co mogłaby ze sobą przywieść. Nie chodziło o fotografie, nie. Myśl o tym coraz intensywniej wierciła się jej głowie, zaczęła być wręcz upierdliwa. Anita zdenerwowana zaczęła przekładać w palcach zapalniczkę. Zapaliłaby. Pal licho. Miało nie być zakazów. Pobiegła na górę, odszukała na dnie walizki paczkę papierosów. Wyjęła jednego, schowała do kieszeni. Musiała wybrać odpowiednie miejsce. Nie chciała, żeby babcia Aniela ją zobaczyła. Poczułaby się, jak dziecko przyłapane na wyjadaniu z miski surowego ciasta. Poza tym, miała ochotę tę chwilę celebrować, nie tak ukradkiem, bez przyjemności. Zamknęła dom, zgodnie ze wskazówkami Anieli, klucz wrzuciła do glinianej doniczki na parapecie, przeszła przez podwórze, za stodołę. Siedlisko stało na niewielkim wzniesieniu, widziała stąd jezioro w dole i ogromne pola rzepaku. Ale to nadal nie było to. Żeby nie niszczyć uprawy odnalazła miedzę, zbiegła na dół w stronę jeziora. Nie była pewna, czy pokrzywy, które broniły do niego dostępu, miały gdzieś swój koniec. Szła i szła stromym zboczem, ostrożnie, uważając, żeby się nie poślizgnąć i nie wylądować w wysokich krzakach. Nie wiedziała jak bardzo oddaliła się od domu, nie oglądała się za siebie, ale odniosła wrażenie, że przeszła tak co najmniej kilka kilometrów. W końcu pokrzywy zaczęły się przerzedzać. Wyglądały na wycięte przez człowieka. Dotarła do miejsca, w którym wąską ścieżką dało się dojść do grubego dębu tuż nad brzegiem jeziora. 
   Zmęczona, oparła się o pień, wyciągnęła całkiem już pogiętego papierosa, włożyła do ust, chwilę jeszcze łapiąc oddech. Podpaliła i głęboko się zaciągnęła. W zasadzie nie poczuła ulgi. Coś nawet przeciwnego. Złamała się. Nie wytrzymała. 
-Zdaje się, ze tu nie wolno palić-męski głos. W pierwszej chwili nie wiedziała skąd. Nie był zdenerwowany, zaskoczony, raczej rozbawiony. Obeszła dąb dookoła. Dokładnie za drzewem na wodzie stała stara łódka. Anita nie mogła jej wcześniej zauważyć. Teraz widziała w niej rozbawionego mężczyznę. Poczuła, że się czerwieni, jak pensjonarka przyłapana na złym uczynku. 
-Przepraszam...nie chciałam. To znaczy chciałam, w zasadzie, przecież nigdzie nie ma tabliczki, że tutaj nie wolno palić...Och co ja plotę jakiej tabliczki, przecież jesteśmy na wsi, to znaczy nad jeziorem, to znaczy...
-Chodź-mężczyzna zdawał się być zupełnie rozbawiony jej chaotycznym powitaniem. Podał jej dłoń tak, żeby mogła bezpiecznie wejść do łódki. Wyobraźnia podpowiadała jej niezliczone scenariusze, co może się przydarzyć dalej, widziała, jak bardzo tajemnicza i kiczowata jest ta sytuacja. Czuła, że znowu się czerwieni, bała się jednak odezwać, żeby nie wyjść na naiwną panienkę. Mężczyzna miał na imię Robert. Anita zawstydzona nie chciała spotkać jego spojrzenia, wpatrywała się więc bez przerwy w swoje paznokcie. Z tej perspektywy widziała tylko jego opalone przedramię. 
   Dopłynęli na drugi koniec jeziora. Wyszli z łódki, ona ciekawa nowo odkrytego miejsca o nic nie pytała, podziwiała zachodzące gdzieś daleko nad wodą słońce. Zaprowadził ją do starego, małego budynku, prowizorycznie przerobionego na coś mieszkalnego. Kilka razy przeprosił za bałagan, zaproponował herbatę. Długo opowiadał jej o tym, czym się zajmuje, jak znalazł się w Strzemiączkowie. Miał dziwnie usypiającą barwę głosu. Anita czuła się trochę tak, jakby opowiadał jej bajkę na dobranoc, nie zastanawiała się zupełnie nad tym, że nie wie, po co ją tu przyprowadził, co zamierza zrobić, a przede wszystkim, jak ona stamtąd wróci i wytłumaczy wszystko babci Anieli. Uspokojona jego słowami, zaczęła opowiadać o sobie. Wylewała z siebie wszystkie słowa, które zebrały się przez ostatnie tygodnie, a o istnieniu których nie miała pojęcia. Opowiedziała mu o swoich rodzicach, studiach, samotnym mieszkaniu w ponurym mieście, o wiecznym żebraniu o uczucie i ciągłej tęsknocie za świętym spokojem. Nie wiedziała, jak długo opowiadała, w którym momencie zasnęła i dlaczego mężczyzna nie kazał jej wracać do domu. Kiedy się obudziła, słońce było dokładnie z drugiej strony, nad wodą unosiła się cieniutka warstwa mgły. Mężczyzna siedział na przeciwko niej, patrzył gdzieś przed siebie. Nie wiedziała nawet, czy zasnął. Uśmiechnął się do niej blado, obiecał, że zaraz odprowadzi ją do domu. Znowu wsiedli na łódkę. Podróż przez mleczną mgłę sierpniowego poranka na długo zostanie w pamięci Anity.
   Naturalnie, babcia Aniela dawno już wróciła do domu i nie zmrużyła oka czekając na Anitę. Nie okazała jej jednak gniewu, rozdrażnienia. Po krótkiej rozmowie gdzie była, wróciła do codziennego rytuału ręcznych robótek na tarasie. 
   Przez kolejny tydzień Robert nie dał znaku życia. Nie było z resztą takiej potrzeby. Aniela Brzóska skończyła swoją opowieść, Anita spakowała walizki, miała odjechać porannym autobusem. Doskonale jednak wiedziała, co powinna zrobić przed wyjazdem. Wypiła szybko kieliszek porzeczkowej nalewki  babci Anieli, na odwagę, i pobiegła w stronę jeziora. Mężczyzna siedział dokładnie w tym samym miejscu. Nie wydawał się zaskoczony jej wizytą. Ponownie lekko się uśmiechał. Złapała go za ręce, przycisnęła je mocno do siebie, pocałowała go niemalże histerycznie. Niczemu się nie dziwił. Milczał. Milczał kiedy go całowała, kiedy szybko zdejmowała jego i swoje ubranie. Kiedy wychodziła też milczał. 
   Znacznie później, dopiero jesienią miała się dowiedzieć, że mężczyzna dał jej to, czego tak bardzo pragnęła. Prezent. Żywe, rumiane wspomnienie, które kiełkowało w jej ciele od tamtego sierpniowego wieczoru.
 

poniedziałek, 15 lipca 2013

trzy razy portret

T.Mycan

Sławek Uniatowski

Jagoda

Weronika
oficjalnie, więcej portretów tutaj

środa, 10 lipca 2013

o pszenicznym śnie

   Wystarczyło na chwilę zapomnieć o lekach. Na chwilę pozwolić sobie na zupełną beztroskę i jest. Znowu. Jechałam autobusem od jednej małej wsi do kolejnej.Autobus był prawie pusty, miał takie wielkie szyby. Ze wszystkich stron zaglądały do środka ogromne  falujące plamy zboża. Morze złotego, takiego obfitego koloru. I nagle, nie wiem, czy przysnęłam, czy za bardzo się w nie zapatrzyłam, zaczęło mi się wydawać, że coraz mniej w nich złota, takiego złota odbijającego popołudniowe słońce. Coraz więcej za to szarości. Zaczynają się uginać pod swoim ciężarem, gotowe do zebrania.Takie smutne, żniwa zawsze zwiastowały koniec wakacji, koniec beztroski. Ale przecież...przecież to dopiero początek lipca.
-Idzie jesień-zawyrokowała znad mojego ramienia. Nie wiem, skąd się pojawiła. Może nadal mi się śniło. Nic się nie zmieniła. Obróciła moją twarz w swoją stronę, przysunęła się, jakby chciała mnie powąchać i szybko,jakby z obrzydzeniem puściła. I nagle wszystko wróciło. Całą sobą poczułam to co powiedziała. Że zaraz jesień. Nieubłaganie wszystko idzie w tym kierunku. I znowu wszystko na około spieszy, krzyczy, a ja zostałam. Z tyłu, powoli, zupełnie bez przekonania. Bo gdzie im tak do tej jesieni śpieszno, nie rozumiem. Nie mam siły na ten pościg. Może do tej pory ktoś trzymał mnie za rękę i dzięki temu jakoś ich doganiałam. Puścił, na pewno mnie puścił. Ale nie wiem, mogło mi się wydawać, mogło mi się tylko przyśnić.
  Wszyscy pobiegli, jak wystrzeleni z procy, dawno straciłam ich z pola widzenia. Tutaj z tyłu jest cicho. Spokojnie. Ale nikogo nie ma. Nikogo.

poniedziałek, 8 lipca 2013

Tomasz

Tomasz Mycan, fot. Lucyna Tomoń
Nie wiem, nie umiem pisać i fotografować jednocześnie. Po za tym wpadłam w szpony wakacyjnej literatury wagonowej. Przez co do głowy przychodzą mi same takie...przyziemne, prawie podziemne. Nie nie.
Zapraszam na facebooka. Tam więcej zdjęć.

czwartek, 13 czerwca 2013

o podciętych skrzydłach

  Znalazłam ją dzisiaj, leżała na podłodze w mojej sypialni. W wąskiej przerwie między ścianą a łóżkiem. Miała podcięte skrzydła. Wyglądała na ledwo żywą. Oddech miała płytki, urywany, oczy zamknięte. Przez chwilę wydawało mi się nawet, że zaraz wyzionie ducha. Lekko zamrugała, głośno westchnęła i na chwilę chyba przestała oddychać. Skrzydła miała ułożone blisko, przy wątłym ciele, ale nie wyglądały jak zwykle. Były takie jakby nie jej, brudne, bure chyba bardziej niż zwykle. I z miejsc na jej ciele, z których wyrastały spłynęła pojedyncza strużka gęstej ciemnobrunatnej krwi. Musiała tam leżeć od dłuższego czasu, bo krew skleiła ją ciemnym strupem z podłogą.
-Kto ci zabrał energię?-pomyślałam-przecież nie ja.
  Nagle wydała mi się zupełnie malutka. Spokojnie zmieściłaby się w moich dłoniach. Wyglądała jak pisklę, które wypadło z gniazda. Nie wyobrażałam sobie, jakbym cudem, kiedy ostatni raz się widziałyśmy, siedziała obok mnie w autobusie. Teraz była kilkanaście razy ode mnie mniejsza. Nie chciałam jej jednak ruszać, wydawała mi się w tym momencie tak krucha, że gdybym ją podniosła, rozpadłaby się chyba na milion małych, leciutkich kawałków. Wcale się jej wtedy nie bałam. Poczułam do niej nawet pewną sympatię. Położyłam się na podłodze obok niej, starając się jej przy tym nie dotknąć i ułożyć blisko, tak, żeby słyszeć jej oddech. Wydawało mi się, że wydawała z siebie jakiś porozumiewawczy dźwięk, jakby pozwalała mi na położenie się obok niej. Rozumiałam ją bardziej, niż kiedykolwiek. Mi też ktoś dzisiaj podciął skrzydła.

środa, 5 czerwca 2013

o tęsknocie

   Znowu mnie znalazła. Rano. W autobusie. W całej Polsce pada. Leje podobno. Toruń zna chwilowo deszcz tylko z wiadomości. Wisła skutecznie zatrzymuje każdy, najmniejszy nawet deszcz. Nie zatrzymuje natomiast zupełnie wielkich, burych chmur. Przygniotły całe miasto. Suną po niebie klaustrofobicznie nisko. Smutne, ospałe. I wiatr. Niby go nie ma, prawie się go nie czuje. Widzę go tylko z okien mieszkania, jak czai się po cichu za rogiem i wypada zza niego strasząc przechodniów, szeleszcząc liśćmi. Moja mama mówi, że taka pogoda sprzyja samobójstwom. Nie mogła się nie pojawić.         Wpadła zziajana do autobusu. Najpierw opadła zdyszana na siedzenie obok mnie, zupełnie nie zwracając uwagi na to, ze zepchnęła z niego jakąś starszą kobietę. Przejechała obok mnie dwa przystanki nic nie mówiąc. Oddychała szybko, miarowo. Z każdym oddechem powoli unosiły się i opadały czarne, wyliniałe pióra na jej ciele. Patrzyła gdzieś w przestrzeń za oknem, przez chwilę wydawało mi się nawet, że nie przyszła do mnie, że nie jest moja. W końcu jakby się ocknęła. 
-Dlaczego przede mną uciekałaś?-uśmiechnęła się cynicznie-przecież wiesz, że i tak cię znajdę. Tyle różnych zabiegów, żebyśmy się nie spotkały. Zajmowałaś swój umysł bez przerwy, byleby tylko nie zostać bez zajęcia. Zamykałaś szczelnie okna i nie zaglądałaś do mojej starej szafy. Tak się nie robi starym znajomym...Osłabłam, chyba mnie zaraziłaś tymi swoimi smuteczkami. Ale jestem, w końcu, goniłam cię od wyjścia z domu. Bo wiesz...mam ci coś do powiedzenia. 
Wcale nie chciałam jej słuchać. Bałam się, że ktoś zauważy, że z nią rozmawiam. Ale nikt z osób stojących wokół nas chyba jej nie widział. Kobieta, którą zepchnęła z siedzenia udawała, że nic się nie stało, odeszła na drugi koniec autobusu. Nikt jednak nie zajmował miejsca obok mnie, jakby coś ich stamtąd odpychało. 
-Widziałam, że źle sypiasz. Budzisz się po krótkiej godzinie i już więcej nie śpisz. Widziałam jak mocno zaciskałaś powieki, jak mocno nie dopuszczałaś do siebie świata zewnętrznego. Wiedziałaś, że siedzę na parapecie, że cię obserwuję?
Na chwilę zamilkła. Przechyliła delikatnie głowę w moją stronę. Zamknęła oczy i wierzchem dłoni zaczęła powoli dotykać swojej szyi, układając się jakby w rytm swojego dotyku. Trwała tak przez chwilę, otworzyła oczy, głośno wciągnęła powietrze. Odchyliła głowę lekko do tyłu i  zaczęła powoli, swoim chudym kciukiem dotykać dolnej wargi. Rysowała wzdłuż niej linie tam i z powrotem, układając przy tym usta w taki sposób, jakby czekała na pocałunek. Rozejrzałam się, czy ktoś przypadkiem nie ogląda tego spektaklu razem ze mną, ale pasażerowie nadal trwali w zupełnie naturalnym harmidrze, nikt po za mną jej nie widział. Zaczęła cicho nucić coś pod nosem, przez chwilę wydawało mi się nawet, że płacze. W końcu jakby się ocknęła, otworzyła oczy, wciągnęła głośno powietrze. Podciągnęła kolana pod brodę, mocno się skuliła. Nagle wydała mi się zupełnie bezradna, jakby jakby nie moja, przestraszona. 
-Bo wiesz-mówiła cicho, patrząc gdzieś w podłogę, zupełnie smutna-ja chyba tęsknię.

piątek, 24 maja 2013

to piekielne kino (przemilczane)


  Tekst taki...zapomniany, zakurzony, chociaż zupełnie jeszcze młody. 

   Chodziłem do kina w poniedziałki, sam. Żona zostawała w domu. Nigdy nie interesowała się kinem. Nie rozumiała mojej fascynacji. Zresztą, nie mięliśmy wielu wspólnych zainteresowań. Jej życie zaczynało się porannym telefonem do matki, przyjaciółki, jednej, drugiej, dziesiątej, a kończyło gdzieś między kanapą a telewizorem. Kiedy ją poznałem wydawała mi się niemal idealna. Niezależna, wygadana i taka śliczna. Przede wszystkim śliczna. Jak tylko zaczynała opowiadać coś, co wydawało mi się głupie, natychmiast jej przerywałem. Nie chciałem, żeby zburzyła mi swój obraz...śliczny, idylliczny. Dopiero po ślubie dałem jej dojść do głosu i okazało się, że mówimy dwoma bardzo odległymi językami. Dlatego odpływałem w pracę, projekty, nowe projekty, coraz więcej projektów. Żeby nie spotykać w domu swojej życiowej porażki. Jedyną przyjemnością, na jaką sobie pozwalałem, były poniedziałkowe wyjścia do kina.
   W miejscowości, w której mieszkam jest tylko jedno, stare kino. Nie żaden multipleks, mała sala, zapadnięte fotele i ciężki zapach PRLu. Filmy docierają do niego z pewnym opóźnieniem. Znacznym opóźnieniem. Nie byłem zatem na bieżąco, wcale mi zresztą na tym nie zależało. Czasami zdarzało mi się, że przesypiałem pół seansu i wcale nie uważałem tego za stracony czas. Wręcz przeciwnie. Godzina zdrowego, niczym niezakłócanego snu.
   Zawsze siadałem w tym samym miejscu, pierwsze siedzenie od lewej strony, w czwartym rzędzie było jakby moje. Fakt, siadałem nieprzyjemnie blisko ekranu, musiałem porządnie się natrudzić, mocno wyciągnąć szyję, żeby wszystko zarejestrować. Ale pozwalało mi to poczuć się tak, jakbym był w kinie sam, jakby film wyświetlany był wyłącznie dla mnie. Nikt przecież nie siada tak blisko. Nie widziałem za sobą innych ludzi, nie czułem nawet ich obecności. Nie musiałem oglądać obmacującej się pary, nastolatków, którzy upijali się wódką z kartonu po soku, nikogo. Byłem sam. Do czasu.
 Listopadowy poniedziałek, późny wieczór, starsza pani przy kasie witająca mnie od wejścia, trzeci rząd. Zdjąłem kurtkę, wyłączyłem telefon, zapadłem się w fotelu, głowa na oparciu lekko do góry, pozycja prawie idealna, jeszcze nogi trochę w lewą stronę, tak, żebym mógł je swobodnie wyciągnąć, sprawdzenie, czy aby na pewno wyłączyłem telefon, ręce swobodnie na brzuchu, podniosłem wzrok na ekran i wtedy ją zobaczyłem.Zakłócenie mojego świętego, doskonałego spokoju. Szła do pierwszego rzędu, dokładnie po linii mojego niczym nie zachwianego, kinowego horyzontu. Bezczelnie zdjęła beżowy płaszcz, złożyła go na pół i delikatnie położyła na siedzeniu obok siebie. Pomyślałem, że zwyzywałbym ją w duchu od najgorszych, ale skoro kobieta...chyba nie wypada. Przecież to nic takiego. Zapadnie się w fotel, z każdą minutą filmu będzie istniała na nim coraz niżej, coraz mniej zakłócając mój spokój. Ja sam będę ją widział coraz mniej. Na początku nie będę widział nic, poza jej głową, ale w końcu mój wzrok się przyzwyczai, nie będzie jej rejestrował tak, jak czubka mojego nosa, mimo, że cały czas będzie dla mnie widoczna. Kiedy wchodziła, nie zauważyłem jej twarzy, widziałem tylko ciasno związane, jasne włosy i wydatny, chudy policzek. Chyba była mała, drobna. Tak jak przypuszczałem, film się jeszcze nie zaczął, przechyliła lekko głowę na prawą stronę i powoli zaczynała tonąć w swoim fotelu. I gdyby nie fakt, że zaburzyła mi mój prawie doskonały, ćwiczony od lat rytuał, pewnie prawie bym jej nie zauważał. Starałem się skupić na filmie. Siedziałem wyprostowany, z wysoko podniesioną głową, byleby tylko nie widzieć, że ktoś przede mną istnieje. O drzemce nie było mowy. Nie mam też zielonego pojęcia, o czym był film. Istota przede mną w pewnym momencie wyciągnęła duży notatnik, przechyliła się w stronę ekranu i zaczęła coś w nim notować. Głupia-pomyślałem, kto normalny pisze coś w kinie. Ale to wyjaśniałoby, dlaczego usiadła tak blisko ekranu, tylko w tym miejscu w kinie jest względnie jasno. W ogóle nie oglądała filmu. Ja zresztą też nie. Zawzięcie pisała, co jakiś czas na chwilę podnosiła głowę, patrzyła na ekran, z głośnym szelestem przewracała kartki i znowu wracała do pisania. Nie wiem, co było w tej scenie niezwykłego, ale nie mogłem oderwać od niej wzroku. Dawno zapomniałem o tym, jak bardzo znienawidziłem ją, kiedy tu weszła. Chciałem, żeby jakaś nadprzyrodzona siła kazała jej się odwrócić, spojrzeć w moją stronę. Chciałem poznać jej twarz. Nie odwróciła się ani na chwilę. Ona też chciała być w kinie sama. Wybrała miejsce, które pozwalało jej to poczuć, dlaczego zatem miałaby się odwracać i sprawdzać, czy za nią istnieje jakieś życie. Istniało. Moje. Zachłannie śledzące najmniejszy nawet jej ruch. Trochę chyba nieświadomie chciałem zrobić jej to samo, co ona zrobiła mnie. Zburzyć spokój. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Film się skończył, a ja nadal siedziałem i ją obserwowałem. Dokończyła to, co pisała, zamknęła notes, schowała do torby. Powoli wstała, spojrzała na telefon, zakładała płaszcz. Przez ten cały, dla mnie wtedy trwający wieczność czas, ani razu nie spojrzała za siebie. Ubrałem się, zły, że nie poznałem jej twarzy, wyszedłem przed nią.Byłem znacznie bardziej zły, niż nakazywałaby cała sytuacja. Minąłem ją szybko, z miną obrażonego chłopca, której pewnie nawet nie zarejestrowała.
   Z kina wychodziło się nie bezpośrednio na ulicę, ale z tyłu budynku, gdzieś między kamienicami. W tym miejscu zawsze kończyłem swój rytuał. Opierałem się o ścianę, paliłem papierosa, czasami dwa i wracałem do żony. Postanowiłem, że tej ostatniej wolnej chwili istota mi nie zepsuje. Odwróciłem się plecami do wyjścia, szukałem papierosów, słyszałem rozmowy wychodzących z kina ludzi. Kiedy rozmowy ucichły, drzwi się zamknęły, odwróciłem się, pewien, że zostałem sam. Stała po drugiej stronie wyjścia. Nie patrzyła w moją stronę, znowu nawet nie zauważyła mojej obecności. Tym razem widziałem jednak jej twarz. Nie wiem, czy to przez słabe światło latarni, jej twarz wydawała mi się szara. Chorobliwie wręcz szara. Była chuda, miała podkrążone oczy. Zapaliłem drugiego papierosa, chyba z zamiarem pójścia za nią, chociaż kawałek. Chciałem zobaczyć, jak wsiada do pięknego samochodu swojego narzeczonego i znika. Raz na zawsze. Zostawiając w spokoju mój rytuał. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Istota stała na wątłych nóżkach, lekko się kołysząc patrzyła przed siebie. Chyba się uśmiechała. I znowu wciągnęła mnie w swój rytuał. Zapomniałem o tym, że palę ostatniego papierosa i zaraz wracam do żony. Obserwowałem jak przenosi ciężar ciała z palców na pięty, lekko ugina kolana, kołysze się, wątła, uśmiechnięta, jakby tańczyła do słyszalnej tylko dla niej muzyki. I nagle jej taniec przybiera na sile, trwa to ułamki sekund. Kolana uginają się coraz mocniej, ciągle się uśmiecha, dołącza ciężką, opadającą głowę i...upada. Osuwa się na ziemię, nie spada z hukiem. Ciągle się uśmiecha. Tylko oczy ma już zamknięte. Zadzwoniłem na pogotowie. Martwa-pomyślałem. Podszedłem do niej, dotknąłem szarej szyi. Była zimna, przerażająco zimna, jak na osobę, która przed kilkoma chwilami straciła przytomność. Pod cienką skórą szyi nic nie płynęło, nie czułem tętna. Kiedy upadała, z jej torby wysunął się notes, w którym wcześniej coś notowała. Na pierwszej stronie, pochylonymi literami napisane było jedno zdanie. "Wszystko przez to piekielne kino".

niedziela, 12 maja 2013

o błękitnej koszuli


   Spieszyłam się na tramwaj. Zawsze spieszę się na tramwaj, bo zawsze się na niego spóźniam. Przed wyjściem z domu nigdy nie sprawdzam, o której jedzie odpowiedni i zawsze udaje mi się perfidnie spóźnić. Perfidnie, bo widzę jak odjeżdża i wiem, że właśnie odjechało dziesięć minut mojego czasu, tramwaje w Toruniu jeżdżą chyba co dziesięć minut. Manewrowałam między ludźmi, którzy jak na złość zupełnie się nie spieszyli, uważając żeby nikogo nie uderzyć torbą z jednej ręki i nie przypalić papierosem z drugiej. Słońce świeciło znacznie bardziej niż powinno, prawie parząc moje plecy pod skórzaną kurtką, nowe buty obcierały pięty. Marszczyłam nos na złośliwą rzeczywistość, za to, że drwi z mojego pośpiechu. 

   Wyszedł z jakiegoś budynku, nie patrzyłam w tę stronę, prawie zderzyłam się z jego plecami. Zawiesiłam wzrok tuż nad kołnierzykiem jego koszuli. Była błękitna. Błękitna, w białe pionowe, bardzo wąskie prążki. Rozpięta, luźno tańczyła w rytm kroków jej właściciela. On mimo bardzo wczesnej wiosny miał opaloną szyję i krótko ścięte włosy. Zupełnie zapomniałam o tym, że się spieszę, że droczę się ze światem. Ta koszula...przecież ją pamiętam, tak doskonale ją pamiętam.
   Był chyba początek sierpnia. Mięliśmy tylko iść na spacer, krótki spacer gdzieś po osiedlu. Nie wiem, czy to ciepła noc, czy piaszczysta droga, moja taka wtedy młodziutka nieśmiałość, czy jego dojrzała pewność siebie, zaprowadziły nas w zupełnie nieznane mi dotąd miejsce. Po środku, jak mi się wtedy wydawało ogromnego, pola kukurydzy stały w rzędzie trzy drzewa, sosny, wierzby...nie pamiętam. Siedzieliśmy tam, w zupełnej ciszy. On milczał, a jak tak bardzo chciałam rozmawiać. Nie widziałam ani bezchmurnego nieba, ani drzew, ani wysokiej kukurydzy, ani nawet tego, że doszliśmy do miejsca, w którym na horyzoncie nie ma najmniejszego śladu cywilizacji. Nie wiem, co zaplanował, dlaczego mnie tam przyprowadził, nie pamiętam nawet o czym rozmawialiśmy, czy się uśmiechał. Kilka telefonów mojej mamy zburzyło cały nastrój. Prowadził mnie przed sobą przez pole wysokiej kukurydzy. Potykałam się co chwilę, zupełnie niechcący, za każdym razem wpadając na jego ciepłe ciało, między jego rozpiętą błękitną koszulę. Łapał mnie stanowczo, odwracał moją twarz w swoją stronę. Przysuwał się z szelmowskim uśmiechem, a ja uciekałam niewinnie onieśmielona. Wracaliśmy inną drogą. Kiedy doszliśmy do asfaltu, zrobiło mi się strasznie zimno. Naturalnie, rycerz oddał mi jedyną rzecz, jaką miał na sobie. Został w białej koszulce, którą prawie świecił w zupełnie ciemną noc. Zupełnie utonęłam w błękitnym materiale koszuli z maleńką dziurką na lewym rękawie. Straszył mnie czarnymi palami wielkich drzew. Słabo widzę w ciemności, wydawało mi się, że za chwilę wyskoczy na nas coś bliżej niezidentyfikowanego. Strasznie go to bawiło. Za każdym razem, kiedy odwracał ode mnie twarz, głęboko wciągałam zapach z kołnierzyka jego koszuli. Był słodki, świeży, pachniał bezpieczeństwem. Pod domem oddałam mu koszulę obrażona, że nie pocałował mnie na pożegnanie. W nocy długo nie mogłam zasnąć. Wędrowałam z nosem blisko swojej skóry, szukając chociaż odrobiny słodkiego zapachu.
   Odpływając we wspomnienie tamtej sierpniowej nocy zupełnie zapomniałam, w którą stronę miałam pójść. Dawno minęłam przystanek tramwajowy. Cały czas szłam za tym mężczyzną, który najwyraźniej zupełnie nie zdawał sobie sprawy z mojej obecności. W odpowiednim momencie minęłam go, powoli, pewna, że właśnie spotkałam najbardziej naiwne ze wszystkich moich zauroczeń. Obcy mężczyzna spojrzał na mnie zdziwiony, kiedy prawie się przed nim zatrzymałam. To tylko wspomnienie. Na lewym rękawie błękitnej koszuli nie było żadnej dziurki. To tylko wspomnienie. 


PS. To niesamowite. Na chwilę stąd znikam, a kiedy wracam, znajduję setki nowych wyświetleń i kilka miłych słów. Dziękuję ;-) Pragnę jednak zdementować plotkę. Żadna książka. To tylko krótkie zapiski z codzienności, bez fabuły. Aż tyle nie potrafię.



środa, 1 maja 2013

o obłędzie 2

   Czasami wydaje mi się, że to nic nadzwyczajnego, ot-zwykła samotność. Że czasami, że każdy w zasadzie tak miewa, że nie ma ochoty, że rzeczywistość troszkę bardziej straszna niż zwykle. I taki przebłysk, olśnienie. Szybko znaleźć kogoś do przytulenia, szybko. Biegam wzrokiem po horyzoncie, ktokolwiek, może być nawet niedawno poznany. Udam szaloną i rzucę mu się na szyję. Przylgnę na naście sekund i przejdzie. Szybko, szukaj, niech będzie ktokolwiek. I słyszę, gdzieś spod sufitu-hola hola, nie tak od razu. Siedzi tam u góry, piłuje krzywe paznokcie. A odwagi ci wystarczy?-szydzi. Nie. Już nie wystarczy. Znowu opadam na poduszki, co ja sobie myślałam.Wiesz doskonale, mówi gryząc zapamiętale kawałek krzywego paznokcia, że nie można budować swojego poczucia czegokolwiek na cudzym, mówiłam ci to tyle razy. Tyle razy już się sparzyłaś i nadal nie wiesz, że najpierw musisz zbudować mocne ja? Nie potrafiłaś zbudować poczucia własnej wartości, za to udało ci się stworzyć mnie. Dawno już zeszła z szafy, teraz krąży na około mnie. Najpierw powoli, omiata mnie czarnymi szalami, zbliża usta do mojego ucha, dmucha w nie zimnym powietrzem, potem się rozpędza, szaleje po całym pokoju, szybciej i szybciej. Tracę jej kształt, widzę tylko czarne plamy, robi to bezszelestnie, a ja mam wrażenie, że wszystko wokół drży. Nic się nie rusza, to ona coraz głośniej się śmieje. Przestań! Przestań, słyszysz, przestań!
  Zatrzymuje się, łapie mnie za łokieć, chodź, mówi, coś ci pokażę. Siadamy na parapecie. Opowiada mi historie ludzi, których widzimy na dole. Kobieta z wózkiem, spójrz, wyszła po męża. Mąż wrócił dwa tygodnie temu z Irlandii. Nie było go pół roku, ona przez pół roku sama opiekowała się zupełnie malutkim dzieckiem. Nienawidziła go przez wszystkie nieprzespane noce, za to, że uciekł, że go nie ma, za to, że tak bardzo na niego czeka. Wrócił, nie musi już czekać, schowała nienawiść do pawlacza, wyciągnie przy kolejnym wyjeździe. Och nie, nie będzie kolejnego. A tego starszego pana w kapeluszu, widzisz? Ten, który teraz kłania się matce z wózkiem? Jego żona zaginęła dwa lata temu. Chorowała na alzheimera. Któregoś dnia po prostu wyszła z domu i nie wróciła. Szukał jej, ciągle szuka. Wie, że po prostu zapomniała adresu do domu. Adresu do niego. Musiała znaleźć nowy adres, w którym jest jej lepiej, jeżeli do tej pory nie wróciła. On czeka, nie na powrót. Wierzy, że spotkają się. Prędzej, czy później. A tę dziewczynę, która pali papierosa pod drzwiami? Niespełniona piosenkarka. Co wieczór śpiewa w jakimś podrzędnym barze. Nikt się nią nie zachwyca, nikt też, nigdy, nie zrzucił jej ze sceny. Nie znalazła spełnienia, za to znalazła sponsora. Jest tylko piętnaście lat starszy, to w zasadzie nic wielkiego. On ją sponsoruje. A ona kocha go po cichutku, bo przypomina jej dawno niewidzianego tatę. W niebo spójrz, do góry, o! Latarnie się zapaliły. Śmieje się szyderczo, wybudza mnie z transu, w który sama mnie wprowadziła, znowu odlatuje na szafę.
 

sobota, 27 kwietnia 2013

o milczeniu

 
Randomowe instagramowe.
Lucy in the Sky with Diamonds- L S D
Psikus Lennona
a ja się nigdy nie przestawiłam
na imię mi Lucy.
 
 Wydaje mi się, że jestem jedną z tych kobiet, które na osiemdziesiąt procent swoich pytań znają odpowiedź. Te w stylu "śpisz?", "ojej, naprawdę śpisz?". Mówię, mówię, bez przerwy mówię. Zazdroszczę kobietom, które potrafią milczeć. Milczenie jest tajemnicze, wspaniałe. Milczy czarnowłosa kobieta z czerwonymi ustami, cienkim papierosem i kieliszkiem koniaku, siedząca przy barze. A ja nawet nie lubię koniaku. Myślę obrazami. Milczenie jest, tak samo jak tajemnica, piękną kobietą. Szczęście jest sobotnim porankiem, spokój kubkiem gorącej herbaty, strach jest nocnym widokiem z okna w kuchni. Trudno, mając tyle kolorów w swojej głowie, zachowywać je wyłącznie dla siebie. Kiedy znajduje się słuchacz, zazwyczaj niestety, zupełnie przypadkowy, jakikolwiek i powstaje jedno słowo, reszta płynie już sama. Nie potrafię przestać. Słowa płyną same. Przechodzą z jednego obrazu do drugiego, a ja ciągle mam wrażenie, że nie opisałam tego obrazu odpowiednio, więc opowiadam go na nowo, znowu i znowu. Zupełnie same. Jest chyba taka reklama, o człowieku, który ciągle mówił. Mówił i mówił, i mówił. Bez przerwy i miał przez to same problemy. A potem przypadkowo znalazł kobietę, która go przegadała. W "Samotności w sieci" padają takie słowa, że tak cicho zrobiło się w moim świecie bez ciebie. Zastanawiam się, czy w czyimś świecie jest teraz równie cicho, jak w moim. I czy kiedyś spotkam człowieka, który, może nie odpowie, ale zrozumie, wszystkie moje pytania.

czwartek, 18 kwietnia 2013

o obłędzie

  Nie pójdę z nią do lekarza. Nada jej imię, Nadczynnej, Niedoczynnej, Anemicznej, a to przecież jest mój Obłęd. Wszystko już o niej wiem. 
  Jest kobietą. Gdyby była mężczyzną, od czasu do czasu próbowałaby mnie dotknąć, przytulić. A ona nie. Budzi mnie rano płaczem. Płaczemy, bo nie możemy wstać z łóżka. Przekonuje mnie, że wyjście z domu dzisiaj jest niemożliwe, na zewnątrz z nieba zamiast deszczu spadają meteoryty. Symuluje chorobę, wkłada termometr do szklanki z herbatą, zrobi wszystko, dosłownie wszystko, żebyśmy nie mogły nigdzie wyjść. Kiedy udaje się jej mnie przekonać, odpuszcza. Opada miękko na poduszki, głośno wyciera nos, nie pozwala mi wstać nawet umyć twarzy zimną wodą, po prostu każe mi leżeć. Bez kontaktu z otoczeniem, bez słowa, bez muzyki, filmu, książki. Patrz w sufit-mówi. Następnego dnia wszystko jej się zmienia, chowa się gdzieś w szafie, idź dzisiaj beze mnie-mówi. A mi nagle wracają wszystkie siły, mogłabym przenosić góry. Biegam, planuję, działam, wydaje mi się, że wykorzystuję zaledwie malutką część energii, którą w sobie noszę. Ona się w tym czasie wyleży w szafie, budzi się, przeciąga i nagle sobie o mnie przypomina, krzyczy, tęskni i leci do mnie, chyba na skrzydłach. Tak, z pewnością ma wielkie, czarne skrzydła. Wątłe, prawie przezroczyste. Zastaje mnie w połowie planowania, działania, chłodnym oddechem odgarnia włosy z mojej skroni i szepcze, żebyśmy wróciły do domu. Smutno jej tam beze mnie. Strzepuję ją, niechcianą. Widzę, jak spada, prawie rozbija się o podłogę, ale w ostatniej chwili wzlatuje na tych swoich czarnych skrzydłach do góry i krąży mi nad głową. Boisz się-szepcze, boisz. Nie. Ależ tak, boisz się, przecież widzę. Spójrz na nich wszystkich, nie pasujesz tu, spójrz, boisz się ich. Chodź, wróćmy do domu, tam będzie bezpiecznie. Popłaczemy trochę. Muśnie w tym kołującym locie kilka razy moje dłonie i nagle, jak zaczarowane, zaczynają drżeć. Potem drży całe ciało, głos też drży gdzieś w środku, nie mam siły nawet się pożegnać z planami, działaniami. Przysiada znowu na ramieniu, widzisz, mówi, boisz się, chodź do domu. Prowadzi mnie spokojnie, wracamy. Siadamy razem w kuchni na zmywarce, nie włączamy nawet światła. Częstuje mnie papierosem i cicho chlipie. Zaprasza, przyłącz się, mówi, popłaczemy razem. Do rana chociaż, potem schowasz mnie do szafy.

wtorek, 16 kwietnia 2013

Audiowizje 2013

































Więcej zdjęć z czterech dni festiwalu na funpage'u tutaj- https://www.facebook.com/Audiowizje?fref=ts