niedziela, 26 października 2014

Kochana moja-Małgorzata Kalicińska i Basia Grabowska

  Małgorzata Kalicińska jest moim literackim pewnikiem. Nigdy mnie nie zawiodła. Idzie swoją własną ścieżką, którą wyznaczyła sobie lata temu "Domem nad Rozlewiskiem". Jej książki utrzymane są zawsze mniej więcej w tym samym, ciepłym, rodzinnymi i takimi pozytywno-polskim klimacie. Już na początku zdobyła rzeszę fanów (hejterów pewnie też), którzy z wypiekami na twarzy sięgają po jej nowe książki, rozpływają się jak "topniejące masło" ( :) ) w trakcie i ze spokojnym sumieniem zamykają przeczytawszy ostatnią stronę. Z "Kochana moja" jest dokładnie tak samo mimo, że autorka wpuściła i oddała połowę (!) tekstu swojej córce.
  "Kochana moja" to powieść...epistolarna. Bez obaw, nie taka jak "Listy perskie". To powieść epistolarna naszych czasów. Korespondencja, internetowa naturalnie, pomiędzy matką i córką. Ta pierwsza żyje na polskiej wsi idyllicznej, druga na drugim końcu świata, w Australii. Autorki opowiadają o sprawach dla siebie bieżących, szczęśliwie unikając kompromitującej prywaty. Porównują tak odległe geograficznie i kulturowo światy, wspominają swoje dzieciństwo. Poruszają również tematy ponadczasowe, ważne, często trudne.
   Po przeczytaniu pierwszych kilku stron natychmiast postanowiłam zadzwonić do mojej mamy. Dzieli nas zaledwie 60 kilometrów, to jednak wystarczająca odległość, do tego, by za sobą bardzo tęsknić. Naturalnie, nie jesteśmy już dziećmi, nie płaczemy, kiedy mama nie zasypia obok nas. W swoim często zabieganym życiu nie mamy czasu na zastanawianie się nad tym, jak bardzo nam jej brakuje. Każda jednak rozmowa z nią, to trochę jak zawieszenie w czasie. Wszystko staje w miejscu, świat pozwala na zdanie relacji ze wszystkiego, dosłownie wszystkiego, na podzielenie się opiniami, przepisami. Mama słucha, rozumie, doradza i...bez dwóch zdań, jest najlepszą przyjaciółką. Tak jak Małgorzata Kalicińska dla swojej córki Basi. Ich relacja jest ciepła, pełna tęsknoty i miłości, mimo to, nie jest zbytnio przesłodzona, jest dojrzała. "Kochana moja" to rozmowy dwóch dorosłych kobiet, kobiet, które dawno już ułożyły sobie życie, są szczęśliwe w swoich światach, mają kochających mężczyzn i grono przyjaciół, z nikim natomiast nie przeprowadzają rozmów tak szczerych i pięknych jak ze sobą.
  Książka pełna jest neologizmów, słów, których znaczenie znają tylko matka i córka. Prawie w każdym liście pojawiają się wspaniałe, proste potrawy, za którymi tęskni córka. "Kochana moja" jest przez to smakowita i ciepła, domowa.
  Po lekturze nie sposób nie zadzwonić do mamy, nie sposób nie pochylić się nad swoim dzieciństwem, nad tym, czego brakuje nam w zabieganej rzeczywistości. Książka nie ma fabuły, nie ma pointy, jest ciepła, rozgrzewa wewnętrznie jak gorąca herbata z cytryną. Czyta się ją niestety...szybko. Ze smutkiem odkładam ją na półkę, wiem jednak, że nie raz jeszcze do niej wrócę. Zawsze wtedy, kiedy zgubię gdzieś wewnętrzne ciepło, tęsknotę za domem. Między wierszami da się w niej bowiem znaleźć receptę na...miłość. Tę miłość bardzo szeroko pojętą. Do świata.

niedziela, 19 października 2014

"Francuski szyk-zostań własną stylistką"-Isabelle Thomas, Frederique Veysset

 Konsumencka rzeczywistość już dawno wmówiła nam, że "zakupy są lekiem na całe zło", że "każda kobieta ma w sobie zakupoholiczkę", że garderobę trzeba zmieniać co sezon. Nikt tego już nie kwestionuje, poddałyśmy się temu. Nie sięgamy jednak po literaturę na temat mody, omijamy ją szerokim łukiem, zostawiając tego typu książki modowym blogerkom, a powinnyśmy czasami zerknąć do pozycji takich jak "Francuski szyk!". Obiecuję, że będziecie ją przeglądać ze szczerym uśmiechem na ustach, a porady w niej zawarte z pewnością zostaną w Waszej głowie i znajdą odzwierciedlenie w Waszej szafie.
  "Francuski szyk!" to przede wszystkim zbiór wywiadów, dobrze, z humorem zapisanych rad, jak uszlachetnić swoją garderobę, gaf, których powinnyśmy unikać. Wszystko okraszone naprawdę pięknymi, kolorowymi zdjęciami pięknych, oryginalnie ubranych Francuzek. Książka próbuje też odpowiedzieć na pytanie które zadaje sobie każda kobieta, która chociaż raz odwiedziła Francję. Jak one to robią, że zawsze wyglądają pięknie? Nawet bez makijażu, z gromadką dzieci, z psem na bardzo wczesnym spacerze, dlaczego zawsze wyglądają, jakby ich strój był wymyślany godzinami?
  Schemat zapełniania szafy współczesnej Polki jest dość prosty. Idziemy do galerii, wybieramy jedną z sieciówek i kupujemy to co zobaczyłyśmy w plotkarskiej gazecie na celebrytce, albo dokładnie to, co podają nam na tacy (manekinie) sprzedawcy. Nie zastanawiamy się nad jakością, wszyscy przecież wiemy, że ubrania z sieciówek takowej nie posiadają w najmniejszym stopniu. Mimo to nie żałujemy na nie pieniędzy, bo za kilka miesięcy, kiedy torba zacznie się przecierać, obcas w butach zupełnie się zetrze, dżinsy się spiorą, wtedy właśnie nadejdzie nowy sezon i całą garderobę przyjdzie nam wymienić na nową. Autorki "Francuskiego szyku!" przekonują, że żeby dorównać stylem Francuzkom powinnyśmy omijać sieciówki szerokim łukiem. Skupić się natomiast na drogich ciuchach francuskich projektantów...Te momenty książki należy potraktować lekko z przymrużeniem oka, nie ciskać jej od razu w kąt. Większości z nas nie stać na torebkę za jedną pensję. Autorki pozostawiają jednak inną alternatywę. Second handy. Nie należy się też zrażać przy obcobrzmiących francuskich nazwiskach, które niczego nam nie mówią. Od czego mamy internet!
  "Francuski szyk!" pochłania się z apetytem jak znakomitą kremówkę. W jeden wieczór. Gwarantuję jednak, że zajrzycie do niej ponownie. W chwili, kiedy z szafy spoglądają na nas tylko bure, bezkształtne swetry i powyciągane getry. Zadziała jak lek na skołataną modowo duszę, jak surowa nauczycielka, która w mgnieniu oka wybije z głowy żółte rajstopy do czerwonych szortów. Uspokoi przed wielkim wyjściem i pokaże, jak udoskonalić małą czarną.

niedziela, 12 października 2014

Owca w krzaku dzikiej róży-Katarzyna T. Nowak recenzja

   O polskiej literaturze (nie obyczajowej) współczesnej niewiele się mówi. A jeżeli już coś o niej słyszę, to na pewno, że źle. I nawet jeżeli sama nie podzielam tej opinii, skądś się ona wzięła. I wydaje mi się, że u jej podstaw leży coś prawdziwego...Tym niemniej, ja cały czas mam na nią, polską współczesną literaturę, ochotę. Bo jest nasza. Po prostu.
   Główna bohaterka żyje wraz z mężem w Osadzie. Osadzie idylli i ideału, gdzie spokoju, gdzie wszystko dzieje się spokojnie, każdy ruch jest zaplanowany, przystrzyżone równiutko trawniki pasują do firanek, a kolor ścian do kokardek na psich główkach. Ania i Michał nie odbiegają od osadowego schematu. Zakupy robią przez internet, na spacer chodzą tylko po osiedlowych alejkach, zamiast nad pobliskie morze (!). W ich życiu wszystko jest "idealne". Do czasu. Do feralnego wtorku, kiedy Michał po prostu...znika. Życie Anny może nie zmienia się od razu. Jest zaskoczona, zszokowana. Nie potrafi jednak zareagować na to zbyt emocjonalnie, jej życie pozbawione jest bowiem silnych emocji, nawet w obliczu tragedii nie umie ona odejść od ustalonych przez męża i Osadę schematów. Powoli jej życie jednak zupełnie się zmienia. Zaczyna się przyjaźnić z...kochanką męża, która podobnie jak ona, jest zaskoczona zniknięciem Michała. Nawiązuje też znajomość z policjantem, który prowadzi sprawę zniknięcia jej męża. Zaczyna odkrywać, że jej mąż był zupełnie innym człowiekiem, niż jej się wydawało, tuż obok niej prowadził życie, o którym ona nie miała zielonego pojęcia. I nie chodzi tutaj o kochankę, o niej bowiem wiedziała. Chodzi raczej o tajemnice, które chował przed nią tuż za pastelową ścianą. Ich jedynym wspólnym hobby były spacery po Osadzie, wieczorne oglądanie filmów. Michał chował jednak przed nią między innymi pokaźną kolekcję motyli. Pisał również pamiętnik, do którego dostaje się ona po jego zniknięciu. Jest wstrząśnięta. Michał dusił się w ich związku, nienawidził wszystkiego tego, co ona robiła tylko dlatego, że wydawało jej się, że powinna, bo jemu to odpowiada...
   "Owca w krzaku dzikiej róży" to przede wszystkim opowieść o tym, jak żyjąc obok siebie można zupełnie nie znać drugiego człowieka. To historia o braku komunikacji. Dwoje najważniejszych dla siebie ludzi, którzy przez to, że nie potrafią ze sobą rozmawiać, coraz bardziej się od siebie oddalają. To w gruncie rzeczy historia niezwykle smutna. Jej tragizm polega na tym, że kiedy ginie Michał, jest za późna na jakiekolwiek zmiany, a dopiero wtedy główna bohaterka zaczyna zauważać, jak bardzo się od siebie oddalili. Tylko dzięki włamaniu do jego dzienników wie, że wszystko, czego tak bardzo nie lubiła, pastelowe sukienki, porządek i zdrowe jedzenie, a zatem wszystko, co robiła dla męża, było w rzeczywistości przez niego znienawidzone.
   Michał wcale nie ma ochoty się odnaleźć, do życia głównej bohaterki wchodzi jednak tytułowa owca. Owca, którą sąsiedzi próbują otruć, nie mieści im się bowiem w głowie, jak w tym idealnym świecie, może pojawić się coś tak...nienormalnego. W końcu, przy zdrowych zmysłach, hoduje w ogrodzie owcę?
  Książkę poleciłabym wszystkim tym, którzy zaczynają zauważać, że w ich życiu coś nie działa tak, jak powinno. "Owca w krzaku dzikiej róży" powinna być przestrogą dla wszystkich tych, którzy zapomnieli, że podstawą każdej relacji jest komunikacja. Historia dobrze napisana, dynamiczna. Czyta się ją jak filmowy scenariusz. Do przeczytania w jeden wieczór, odstawienia na półkę i powrotu zawsze wtedy, kiedy zaczynamy się od siebie oddalać. Brak komunikacji i dwoje mijających się ludzi nie są tu jednak podane na tacy. "Owca w krzaku dzikiej róży" nie jest kiepskim poradnikiem. Jest dobrze napisaną literaturą, która może skłaniać do przemyśleń.

wtorek, 7 października 2014

"List z powstania" Anny Klejzerowicz-recenzja

   Burze i debaty na temat powstania przypadają na okres około jego rocznicy, okres letni. Wakacje to jednak, przynajmniej dla mnie, zupełnie nie czas na zadumę. Jesienią natomiast zaduma i melancholia przychodzą do nas w zupełnie naturalny sposób i czasami lepiej skierować je na sprawy nie do końca nas dotyczące, żeby jesienna melancholia nie zmieniła się w długoterminową depresję. Dla mnie "List z powstania" był doskonałą bramą do świata, którym nigdy wcześniej nie interesowałam się bardziej, niż to konieczne, a który, jak pokazuje autorka, ma swój obraz nie tylko polityczny, ale również całkiem...romantyczny.
   Główna bohaterka, Marianna, jest córką kobiety, która powstanie przeżyła jako dziecko. Nie uczestniczyła w walkach, natomiast to, co wtedy się wydarzyło, zupełnie zmienia losy jej rodziny i to co najmniej dwóch kolejnych pokoleń. Podczas powstania ginie bowiem Hanka, siostra Juli, matki Marianny. Rodzinny dom Julii, razem z jej rodzicami, zostaje zupełnie spalony. Wiadomo, że nie było w nim Hanki. Żaden z powstańców nie widział jej śmierci na froncie, nikt jednak nie potrafi powiedzieć, co stało się z nią zaraz po powstaniu. Hanka dosłownie rozpłynęła się w powietrzu. Mimo tego, że nigdy nie próbowała się skontaktować ze swoją siostrą, Julia aż do końca swoich dni nie przestała jej szukać. Poszukiwania te wyraźnie nie podobały się zresztą ówcześnie panującej władzy, dom Julii nękały głuche telefony i SBckie rewizje. Wiele lat po powstaniu, w Anglii odnajduje się człowiek, któremu los Hanki jest równie bliski jak Julii i Mariannie. Tajemniczy Duncan rzuca na sprawę zupełnie nowe światło. Wysyła również do Polski swojego syna, który od razu rozkochuje w sobie Mariannę.
   Historia Hanki, płynnie przeplatająca się z życiem Marianny i jej matki rozwija się powoli. Wiele lat po powstaniu, kiedy Hanka miałaby aż osiemdziesiąt lat, w sprawie dzieją się coraz to nowe rzeczy. Życie kobiet, na pozór spokojne, przypomniało mi swoją opowieścią życie bohaterek "Jeżycjady" Małgorzaty Musierowicz, których to perypetie bardzo wpłynęły na moje dzisiejsze umiłowanie literatury. Opisywana tutaj historia nie jest jednak tak sielankowa, sprawa jest przecież dużo bardziej poważna. Marianny trudno nie polubić. Nie dlatego, że jest piękna, czy utalentowana. Jest zwykłą, nieprzekoloryzowaną kobietą, którą prześladuje przeszłość. Marianna mogłaby być jedną z nas.
  Autorka podjęła się trudnej sztuki opowiedzenia historii, która została opowiedziana już setki razy i którą moje pokolenie dawno mogło się znudzić. "List z powstania" nie jest ani kryminałem, ani powieścią historyczną. Autorka idealnie połączyła romans z wątkiem historycznym i kryminalnym. Nic nie dominuje, powieść czyta się lekko, jest przyjemna, nieprzeładowana patosem, ale również nie ignorancko łatwa.
  Jesień to idealny czas na "List z powstania". W szczególności dla mojego pokolenia, które o powstaniu wie ni mniej ni więcej niż to, czego nauczono nas w szkole. Znudzeni wiecznym sporem o słuszność walk, nie mamy ochoty pogłębiać wiedzy na ten temat. Trudno mi oceniać, czy to dobrze, czy źle, wiem natomiast, że "List z powstania" opowiada (bez oceniania!) historię powstania warszawskiego w tak doskonały sposób, że książkę czyta się jednym tchem. Książka rozbudza apetyt, ma się ochotę na więcej!