fot. Wydawnictwo Literackie |
Czytając Bat na koty czułam
się jakbym była dzieckiem na wakacjach u babci na wsi. Miałam może
sześć lat, babcia mieszkała na wsi podobnej do Małego opisanego w
powieści. Pachniało wtedy żniwami, świeżym chlebem i rzepakowym
miodem. Nie to wspominam jednak najmocniej. Wieś była dla mnie
trochę przerażająca. Nad moimi głowami ciągle huczeli dorośli,
którzy rzadko się uśmiechali. Ciągle mięli coś do
zrobienia i bardzo interesowali się sprawami sąsiadów. W
szczególności tymi, które przysparzały im jakiś
kłopotów. Patrzyłam na nich z dołu, nic nie rozumiejąc.
Polska wieś nie była wtedy idylliczna, była smutna. Taką też
przedstawił ją Jerzy Niemczuk.
Dla czytelnika, któremu
polska prowincja jest zupełnie obca, wyraźny obraz podziału niemal
klasowego, może się wydać nieco przekoloryzowany. Nic bardziej
mylnego. Na wsi ludziom wiedzie się doskonale, albo nie wiedzie się
wcale. Ci pierwsi osiadają w przepięknych siedliskach, kiedy już
dostatecznie się wzbogacą, drudzy nie mają wyboru. W Bacie na
koty spotykamy przede wszystkim biedną Asię i tajemniczego
Rafała. Asia jest samotną, bezrobotną matką, Rafał tajnym
agentem. On niby żyje na wsi, ale jest od jej rzeczywistości
zupełnie oderwany. Ona natomiast nie widzi najmniejszej szansy, żeby
móc się od tej rzeczywistości odbić. Z czasem ona zaczyna,
bardzo powoli, zarabiać pierwsze pieniądze, ściągana za każdym
razem, kiedy coś jej się uda, ponownie na dno, przez swoich
teściów. Jego sytuacja zmusza do bratania się z wiejską
ludnością, przede wszystkim tą, o szemranych dochodach.
Akcja rozwija się powoli, nic nie
może umknąć wścibskim sąsiadom i wszystko okraszone jest ich
komentarzem. Sceny, do których przyzwyczaił nas autor w
Ranczu są tu bardzo rzadkie. Mimo to, po pewnym czasie
zaczęłam doskonale orientować się w społeczności i krajobrazie
opisanej w książce mazurskiej wsi. To, co na początku wydawało mi
się nie do zniesienia, wieczne kłótnie starych, wiejskich
małżeństw, których główną rozrywką jest
plotkowanie, z czasem zaczyna wciągać.
Idylla wsi, która mimo
wszystko ukrywa się w zaroślach jeziora, czy chociażby w karmieniu
tytułowych kotów, prędzej czy później pochłania
czytelnika. Wiejscy ludzie, którzy mieszczuchom mogą
przypominać aborygenów, nieprzyjemny gatunek na wymarciu, po
pewnym czasie zaczynają wydawać się sympatyczni. Autor doskonale
pokazał twardych ludzi, którzy do wszystkiego w życiu doszli
własnymi rękami, a mimo to, przy całej swojej szorstkości,
zachowali dobre i szczere serce.
Bat na koty to bardzo dobrze
napisana opowieść o życiu. Życiu monotonnym i przewidywalnym, w
którym mimo wszystko zdarzają się cuda. I nie mam tu na
myśli gwiazdki z nieba, czy rycerza na białym rumaku, ale małe
zbiegi okoliczności, które przy odrobinie szczęścia
potrafią zagwarantować człowiekowi lepsze jutro.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz