poniedziałek, 1 września 2014

"Bat na koty" Jerzego Niemczuka-recenzja

fot. Wydawnictwo Literackie
    Czytając Bat na koty czułam się jakbym była dzieckiem na wakacjach u babci na wsi. Miałam może sześć lat, babcia mieszkała na wsi podobnej do Małego opisanego w powieści. Pachniało wtedy żniwami, świeżym chlebem i rzepakowym miodem. Nie to wspominam jednak najmocniej. Wieś była dla mnie trochę przerażająca. Nad moimi głowami ciągle huczeli dorośli, którzy rzadko się uśmiechali. Ciągle mięli coś do zrobienia i bardzo interesowali się sprawami sąsiadów. W szczególności tymi, które przysparzały im jakiś kłopotów. Patrzyłam na nich z dołu, nic nie rozumiejąc. Polska wieś nie była wtedy idylliczna, była smutna. Taką też przedstawił ją Jerzy Niemczuk.
Dla czytelnika, któremu polska prowincja jest zupełnie obca, wyraźny obraz podziału niemal klasowego, może się wydać nieco przekoloryzowany. Nic bardziej mylnego. Na wsi ludziom wiedzie się doskonale, albo nie wiedzie się wcale. Ci pierwsi osiadają w przepięknych siedliskach, kiedy już dostatecznie się wzbogacą, drudzy nie mają wyboru. W Bacie na koty spotykamy przede wszystkim biedną Asię i tajemniczego Rafała. Asia jest samotną, bezrobotną matką, Rafał tajnym agentem. On niby żyje na wsi, ale jest od jej rzeczywistości zupełnie oderwany. Ona natomiast nie widzi najmniejszej szansy, żeby móc się od tej rzeczywistości odbić. Z czasem ona zaczyna, bardzo powoli, zarabiać pierwsze pieniądze, ściągana za każdym razem, kiedy coś jej się uda, ponownie na dno, przez swoich teściów. Jego sytuacja zmusza do bratania się z wiejską ludnością, przede wszystkim tą, o szemranych dochodach.
Akcja rozwija się powoli, nic nie może umknąć wścibskim sąsiadom i wszystko okraszone jest ich komentarzem. Sceny, do których przyzwyczaił nas autor w Ranczu są tu bardzo rzadkie. Mimo to, po pewnym czasie zaczęłam doskonale orientować się w społeczności i krajobrazie opisanej w książce mazurskiej wsi. To, co na początku wydawało mi się nie do zniesienia, wieczne kłótnie starych, wiejskich małżeństw, których główną rozrywką jest plotkowanie, z czasem zaczyna wciągać.
Idylla wsi, która mimo wszystko ukrywa się w zaroślach jeziora, czy chociażby w karmieniu tytułowych kotów, prędzej czy później pochłania czytelnika. Wiejscy ludzie, którzy mieszczuchom mogą przypominać aborygenów, nieprzyjemny gatunek na wymarciu, po pewnym czasie zaczynają wydawać się sympatyczni. Autor doskonale pokazał twardych ludzi, którzy do wszystkiego w życiu doszli własnymi rękami, a mimo to, przy całej swojej szorstkości, zachowali dobre i szczere serce.

Bat na koty to bardzo dobrze napisana opowieść o życiu. Życiu monotonnym i przewidywalnym, w którym mimo wszystko zdarzają się cuda. I nie mam tu na myśli gwiazdki z nieba, czy rycerza na białym rumaku, ale małe zbiegi okoliczności, które przy odrobinie szczęścia potrafią zagwarantować człowiekowi lepsze jutro.   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz