poniedziałek, 24 listopada 2014

o nieudanej starości.

żródło: pinterest.com
  Na przejściu dla pieszych stał obok mnie starszy mężczyzna. Cicho coś powiedział, miałam wrażenie, że mówi sam do siebie, ale zwrócił twarz w moją stronę. Powiedział coś o pogodzie. Przyznałam mu rację, wieczór był naprawdę chłodny, powietrze prawie zimowe. Razem ze swoim balkonikiem zrównał ze mną krok, przeszliśmy razem przez pasy. Jakaś część mnie pomyślała, że dobrze by było, gdyby poszedł prosto, żeby nie skręcił razem ze mną na przystanek tramwajowy. Jechałam na jakieś ważne spotkanie, wiedziałam, że czeka mnie kłótnia z nieprzyjemnym człowiekiem. Miałam ochotę posłuchać muzyki, zapalić papierosa zanim przyjedzie tramwaj. Skręcił.
  Z roztrzepania szłam szybko, nie pomyślałam, że staruszek może za mną nie nadążyć. Dzielnie dotrzymywał mi towarzystwa. Usiadł obok mnie na ławeczce. Kolejny tramwaj miał przyjechać dopiero za kwadrans, na przystanku nie było poza nami żywej duszy. Mężczyzna powiedział mi gdzie mieszka, że jest wdowcem. Opowiadał o kilkakrotnym złamaniu obydwu nóg, przez które musi sobie pomagać balkonikiem. Mówił, że był na grobie swojej żony, widział kilka zniczy, których nie postawił on. Pewnie była wnuczka. Na Wszystkich Świętych przyjechała córka z Hiszpanii. Bo wie pani, córka mieszka w Hiszpanii. Ale przyjechała na krótko, nie zdążyła odwiedzić ojca. Wokół nas zbierali się ludzie, przechodzili obojętnie. Dwóch młodych chłopców, pewnie w wieku gimnazjalnym stanęło blisko nas. Przekrzykiwali się, chichrali, wyraźnie spoglądając na mnie z pogardą, albo współczuciem, że dałam się wciągnąć w rozmowę ze starym człowiekiem. Mężczyzna ciągle mówił, a ja dawno straciłam poczucie, że mówi do mnie. Mówił cicho, prawie go nie słyszałam. Czasami zwracał twarz w moją stronę, kiedy chciał zobaczyć w moich oczach aprobatę, że ten balkonik proszę pani, kosztował dwieście złotych. Proszę sobie wyobrazić takie zdzierstwo! Ale nie da rady inaczej, bez tego naprawdę nie mogę już chodzić. A młodzi to wie pani jacy są dzisiaj. Czasami nawet jak poproszę, żeby pomogli mi gdzieś wejść, patrzą na mnie, jakbym nie mówił w ich języku. A bo i nie mówię. Młodzi to wie pani, dzisiaj w zupełnie innym języku mówią, ile przeklinają. Nie do pomyślenia, proszę pani za moich czasów, żeby kawaler się tak wypowiadał...
   Pomogłam staruszkowi wejść do tramwaju. Podziękował, zaprosił mnie na miejsce obok siebie. W głośnym tramwaju jego głos zupełnie mi gdzieś zginął. Stało się jednak oczywiste, że on wcale nie mówił do mnie. Mówił, żeby słuchać swojego głosu. W samotni swojego domu, nie miał się do kogo odezwać. Przypomniało mi się, jak babcia opowiadała, że cały dzień nie wypowiedziała słowa, bo nie miała do kogo.
  Staruszek przegapił swój przystanek. W ciemności ja również nie widziałam, gdzie dokładnie się znajdujemy. Musiał się wracać. Zdążył mi podziękować i wysiadł. Nie wiem, za co dziękował. To ja powinnam podziękować jemu. Po powrocie do domu zadzwoniłam do babci. Mówiła, że od rana nikt się do niej nie odzywał. A na dworze wiatr taki przerażający hula. Starość się Panu Bogu nie udała.

środa, 12 listopada 2014

Cała nadzieja w Paryżu- Deborah Mckinlay

   Od zawsze uwielbiałam czytać książki z Paryżem w tle. Na początku dlatego, że nigdy w Paryżu nie byłam, później po to, żeby utrwalić dobre wspomnienia. Cudze dobre wspomnienia, sama bowiem bardzo się nim rozczarowałam. Nie zawiodła mnie natomiast Deborah Mckinlay swoją "Całą nadzieją...", nawet jeżeli akcja powieści w znacznej części dzieje się w zupełnie innych zakątkach świata.
  Jack Cooper jest wziętym pisarzem. Pisze przede wszystkim literaturę skierowaną do mężczyzn. Jego powieść wpada jednak w ręce samotnej kobiecie, Eve, która oczarowana jego talentem postanawia napisać do niego krótki list. Tak nawiązuje się między nimi nieśmiała relacja, okraszona równie nieśmiałymi, acz bardzo smakowitymi opisami kuchni z dwóch odległych zakątków świata. Jack dobija pięćdziesiątki, dopada go kryzys twórczy, który szybko przenosi się również na jego życie uczuciowe. U Eve od dawna nie ma mowy o żadnym życiu emocjonalnym. Jej były mąż ułożył sobie życie z inną kobietą, córkę Izzy wychowywała despotyczna babcia, której brak nagle otwiera Eve oczy. Zauważa, że całe życie podporządkowała matce, nie potrafi sama podejmować decyzji, jest nieśmiała...chorobliwie nieśmiała. Rozpoczyna terapię, z którą doskonale zbiega się w czasie korespondencja z Jackiem i jego propozycja spotkania...w Paryżu.
  "Cała nadzieja..." to opowieść o dwojgu ludzi, dwóch zupełnie innych światach, które nawet jeżeli nie zaczynają się ze sobą łączyć, wywierają na siebie coraz większy wpływ. Jack jest ucieleśnieniem wszystkich męskich zalet, żyje w idyllicznej willi nad ciepłym morzem, jego postać nie jest jednak w zupełności przesadzona. Eve jest jego zupełnym przeciwieństwem, myślę, że nie jedna kobieta znajdzie w niej swoje odbicie. Jej reakcje, a w zasadzie zupełny ich brak, który tak bardzo denerwuje rodzinę, nie jest w rzeczywistości jej charakterem, ale jak się okazuje...depresją. Depresją z którą powoli zaczyna sobie radzić. Smaku całej powieści dodają kulinarne opisy, doskonale w treść wplecione, nie narzucają się, nie dają wrażenia, że autorka miotała się między beletrystyką a książką kulinarną.
  "Cała nadzieja w Paryżu" to powieść która zostaje z czytelnikiem na dłużej, to powieść, którą z powodzeniem poleca się najlepszej przyjaciółce. Jej zakończenie, zupełnie nieprzewidywalne, zaskakujące i naprawdę piękne, nadaje całej lekturze jeszcze większej znakomitości. Polecam, ze szczerym uśmiechem na ustach.