piątek, 7 grudnia 2018

Do Wigilii się zagoi- Agnieszka Błażyńska

       
   Kolejna świąteczna propozycja, tym razem debiut Agnieszki Błażyńskiej, który ukazał się nakładem wydawnictwa Wielka Litera.
            Finka (od Józefina) jest fotografem. Wracając do Polski, na lotnisku wpada na bardzo przystojnego mężczyznę. Robi mu zdjęcie. Jej przyjaciółka postanawia wrzucić je do sieci, żeby pomóc Fince w znalezieniu modela. Niestety, zdjęcie szybko zostaje memem. Wiemy, że raz wrzucone do sieci zdjęcie, zostaje tam na zawsze. Rafał, którego wizerunek widnieje na zdjęciu, też właśnie wrócił do kraju. Nie spodziewa się burzy, która rozpęta się za chwilę wokół jego osoby. Ale ma przy sobie przyjaciela prawnika. Finka natomiast, Martynę, która wrzuciła zdjęcie do sieci. Czy uda się to wszystko odkręcić do Wigilii?
            Powieści świąteczne są do siebie dość podobne. Zawsze pada śnieg, ktoś nie wierzy w Święta, ktoś spędzi je sam. W Wigilię wszystko się naprawia i nagle wszyscy bohaterowie są szczęśliwi. Tutaj jest...nieco inaczej.
            Pada śnieg, ale nie od razu ;-). Akcja książki zaczyna się bowiem jeszcze w listopadzie. Podobają mi się bohaterowie, bo nie są idealni. Główna bohaterka, Finka nie jest taką eteryczną romantyczną panną. Albo nawet jeżeli jest, to jest też bardzo ludzka, czytelnik poznaje ją od razu od wpadki, głupiego pomysłu. Od tego miejsca trudno było mi się oderwać od tej książki, czy w zasadzie...od samego początku ;-).
            Nie ma patosu Bożego Narodzenia, jest natomiast ciekawa akcja i dobrze napisani bohaterowie, tacy, którzy od razu wizualizowali się w mojej wyobraźni. Święta nie grają tu głównej roli, są dobrym tłem dla zabawnych wydarzeń.
            Wątków jest kilka ale nie znowu aż tyle, żeby nie móc się w nich połapać. Całość mam wrażenie, jest raczej, jako, że bohaterowie są młodzi, skierowana raczej do podobnej grupy wiekowej.            
            Wcale nie oznacza to jednak, że książka jest śmieszna i o niczym. Wręcz przeciwnie. Pojawiają się wątki, w szczególności jeden, o którym nie powiem zbyt wiele, który ma w sobie magię świątecznego cudu.
            Poleciłabym ją tym, którzy do Świąt mają raczej obojętny stosunek. Albo tym, którzy wręcz ich unikają i denerwuje ich, że od połowy listopada we wszystkich centrach handlowych stoją ogromne świecące choinki. Nie po to, by wróciła wiarę w Święta. Ale po to, by pozwoliła spojrzeń na nie w inny sposób, lekki? Zabawny? Bez patosu.
            Napis na okładce mówi, że na podstawie tej książki powinien powstać film. I...mógłby. Poszłabym na taki film do kina. I jestem pewna, że bawiłabym się doskonale ale...popłakałabym się na finale.

piątek, 30 listopada 2018

Okruchy dobra- Justyna Bednarek, Jagna Kaczanowska

     Wydaje mi się, że przez cały rok nie czytam tyle polskich powieści, co przed Świętami. Skoro nie ma śniegu i alternatywnym sposobem na poczucie magii Świąt może być jedynie chodzenie po centrum handlowym z "Last Christmas" w tle...To ja wybieram lektury. Zaczęłam od "Okruchów dobra". 
    Dom w centrum Krakowa. Roman samotnie wychowuje syna, który ma do niego same pretensje. Jowita organizuje  Wigilię dla swojej córeczki. Musi jej wyjaśnić, że taty nie będzie z nimi ani w tym roku, ani w następnym. Małgorzata nie potrafi zbudować relacji z dorosłą córką, Urszulą. Szymon właśnie dowiaduje się, że jedna noc zapomnienia, może zmienić całe jej życie. Pan Ignacy natomiast po prostu rusza dorożką ze swoim koniem na Stare Miasto. 
   Trudno byłoby mi tutaj przywołać wszystkich bohaterów tej historii. Początkowo zresztą są to zupełnie osobne opowieści, dopiero później, w Wigilię, losy bohaterów zaczynają się przeplatać.  Z takiego trochę chaosu, wyłania się w bardzo przyjemny sposób spójna, wspólna klamra. 
    To trochę takie słowo, jak sympatyczny albo fajny, że tak naprawdę można tak powiedzieć o wszystkim, ale tutaj nic nie pasuje bardziej. "Okruchy dobra" są klimatyczne. Pada śnieg i autorki wspominają o tym na tyle często i opisują to w tak umiejętny sposób, że ja widziałam ten zimowy krajobraz za oknem. Oglądałam go razem z Zuzią, córeczką Jowity, która wypatrywała swojego taty. Co więcej, ten śnieg pada nad Krakowem. Chyba nie ma piękniejszego miejsca niż klimatyczne (znowu?) ulice Krakowa. 
     Nie potrafię tego wyjaśnić, może to dlatego, że to pierwsza świąteczna książka, którą czytam w tym roku, ale wciągnęła mnie bardziej niż niejeden kryminał. Poczułam Święta bardzo mocno. 
    Wiem, że to może troszkę bajka dla dorosłych, bo w grudniu rzadko pada śnieg, nikt nie zaprasza obcych ludzi do siebie do domu, nie wpada się na miłość swojego życia w second handzie. Tylko...skoro już nie wierzymy w Mikołaja, to czy nie pozostaje nam tylko wierzyć w Święta? W ludzkie dobro, w to, że w tym wyjątkowym czasie cuda wychodzą tak jakoś same. I że to nie kwestia atmosfery, gwiazdki z nieba ale tego, żebyśmy sami dali komuś coś od siebie. Wtedy dobro na pewno do nas wróci. 
    Przepiękna historia. Wspaniale, magicznie świąteczna. Pomoże poczuć klimat Bożego Narodzenia i przywróci wiarę w ludzi :-).

wtorek, 20 listopada 2018

Kolor samotności- Rhiannon Navin

      Stawiam sobie właśnie bardzo trudne zadanie, przekonania Was, że bardzo chcecie przeczytać tę książkę. Nie dlatego, że ktoś mi każe, ale dlatego, że warto. Bardzo warto.
    Normalny szkolny dzień. Zach razem ze swoją klasą chowa się w szatni. Za drzwiami słychać strzały. Pyk, pyk, pyk...Dźwięk jest coraz bliżej. Spanikowane dzieci starają się być bardzo cicho. Byleby tylko pykanie nie doszło do nich. Nagle cichnie. Wychodzą z sali by zobaczyć masakrę, która miała przed chwilą miejsce. Zach żyje. Ale nigdzie nie ma jego starszego brata Andy'ego.
   To nie jest autentyczna historia. Na stronie autorki (polecam zajrzeć, można tam przeczytać pierwszy rozdział książki i znaleźć pytania do dyskusji po lekturze) znalazłam informację, że zainspirowała ją strzelanina w Sandy Hook. Dwudziestoletni napastnik zabił własną matkę, a potem uzbrojony w kilka sztuk broni wtargnął do szkoły, zabijając tam dwadzieścia osób, dzieci w wieku sześciu i siedmiu lat.
   W "Kolorze samotności" historia jest nieco inna. Ja jednak usilnie starałam się znaleźć połączenie z rzeczywistością. Słusznie wydawało mi się, że to nie wyobraźnia autorki ale życie napisało makabryczny scenariusz.
   Autorka wykorzystała to, do stworzenia historii innej niż wszystkie. Narratorem w książce jest sześcioletni Zach. Co więcej, masakra, czyli to co wydawać by się mogło, najstraszniejsze, dzieje się na samym początku. Znacznie trudniejsze, dla nas, dorosłych, będzie to, co przeżywa Zach. I jak bardzo "przyczyniają" się do tego dorośli.
    Wszyscy wiemy, jak ważne jest prawidłowe przeżycie żałoby, że może ono trwać bardzo długo i niemal zawsze jest strasznie trudnym procesem. Co jednak z dziećmi? One nie mają świadomości tego, co przeżywają. Często też próbują znaleźć wytłumaczenie dla kwestii zupełnie nie do wyjaśnienia.
   To wszystko ma miejsce u Zacha. Początkowo czuje ulgę, że brata nie ma. Zaraz jednak przychodzi poczucie winy, że nie pomyślał o nim w trakcie masakry w szkole. Dziecko potrzebuje matki, ale ta straciła właśnie syna i jedyne, czego potrzebuje, to spokój...
   Zach odnajduje ukojenie w swój dziecięcy sposób. Buduje kryjówkę w garderobie brata i tam przelewa swoje emocje na papier. By, jak mówi, móc je rozdzielić. W nim są bowiem całkiem pomieszane, a tak odczuwa się je znacznie trudniej.
  "Kolor samotności" jest trudny. Płakałam co najmniej kilka razy, a jednocześnie nie mogłam się od niego oderwać. I cały czas rosła we mnie myśl, że bardzo chcę ją polecić. Wiem, że książka ma małe szanse zostać bestsellerem, bo pierwszoosobowa narracja dziecka, bo nie pokazują jej na YouTube'ie. Ale...Jeżeli literatura ma poruszać, wzbudzać emocje, to "Kolor samotności" nadaje się do tego idealnie.
   Co więcej, to nie tylko historia ogromnej tragedii, ale przede wszystkim opowieść o tym, jak dziecko widzi otaczającą rzeczywistość, w jaki sposób interpretuje to, co się dzieje. Świetny obraz tego, w jaki sposób my dorośli czasami zupełnie nieświadomie, jednym słowem, potrafimy zrujnować ten młody wewnętrzny świat. \
   Świetna książka i chociaż trudna, warta przeczytania. By móc spojrzeć na życie dziecięcym okiem, by zobaczyć, w jaki sposób z dziećmi, w obliczu tragedii, żałoby, NIE rozmawiać. Porusza te najgłębiej skrywane emocje. Jedna z lepszych książek, jakie czytałam w tym roku. 

piątek, 16 listopada 2018

Nasze życzenie- Tillie Cole

    Cromwell jest gwiazdą muzyki dance. Prowadzi pozornie lekkie życie, imprezuje, pije i spotyka się z przypadkowymi dziewczynami. 
   Bonnie jest młoda, delikatna. Tworzy muzykę klasyczną i bardzo chce poznać Cromwella. 
  Ich drogi przecinają się na uczelni w Jeferson. Pozornie dzieli ich wszystko. W rzeczywistości, są sobie bliżsi niż im się wydaje, ale na ich drodze stanie wiele przeszkód.  
   Przyznaję, rzadko sięgam po YA. Robię wyjątek dla Coollen Hoover i Kim Holden. Dla tej książki zrobiłam wyjątek własnie ze względu na przywołanie w poleceniu z tyłu "Promyczka" Holden. Poza tym, żadne inne wydawnictwo, nie wydaje takich powieści piękniej niż Filia. Kiedy książka do mnie dotarła, miałam ochotę po prostu patrzeć na okładkę. 
    Najgorsze jednak jest to, że kiedy raz sięgnęło się po "Promyczka" albo "Gwiazd naszych wina", nic tego nie przebija. Nigdy później żadna książka nie wywołała u mnie takiej lawiny emocji i płaczu. Przez to mam też trochę wrażenie, że po prostu "Promyczka" nic nie przebije.   
    Nie sądzę jednak, żeby autorka miała taki zamysł, bo historia, chociaż z pozoru podobna i czytelnik szybko domyśla się, co jest nie tak, to cała reszta jest zupełnie inna. Cromwell, myślę, że mogę to zdradzić, jest synestetą. Oznacza to, że odczuwa różne bodźce więcej niż jednym zmysłem i trochę inaczej niż ktoś bez synestezji. Słowa, albo litery mają dla niego kolory. Muzyka może mieć jakiś smak. Zjawisko jest używane w literaturze, w metaforach na przykład. Ale zaskoczyło mnie spotkanie go w książce young adult. 
    Z dwójki głównych bohaterów, to Cromwell przemawia do mnie bardziej. Nie ze względu na synestezję, ale na...charakter, którego może trochę brakuje Bonnie. Jest eteryczna, delikatna i przez to trochę przewidywalna. Chłopak za to nie raz tupnie nogą. Bez względu na to, jaki ma powód (a ma, oj ma!), to zyskuje w moich oczach. 
    Nie mogę wspomnieć o wszystkim, co dzieje się na końcu, ale nawet jeżeli spora część historii była nieco przewidywalna, zakończenie zupełnie mnie rozłożyło. Gdybym jeszcze nie czytała wcześniej nic podobnego, książka pewnie zrobiłaby na mnie większe wrażenie. 
    "Nasze życzenie" to taka młodzieżowa baśń. Piękna, trudna i może nie koniecznie ze szczęśliwym zakończeniem. Zakończenie jest tu trudne. Kompletnie zniszczyło moją ocenę tę książki i kazało przewartościować opinię na nowo. Przygotujcie zapas chusteczek i najlepiej całą noc, bo pod koniec nie da się od niej oderwać. 

piątek, 9 listopada 2018

Słodka wegan nerd- Alicja Rokicka

     Alicja Rokicka jest autorką bloga .wegańskiego, kulinarnego. To jej druga książka, obok której nie mogłam przejść obojętnie. 
   No dobra, możecie mnie zlinczować, ale...poleciałam na okładkę. Ale tylko na nią spójrzcie. Jeżeli dobrze pamiętam, nie tylko przepisy i zdjęcia są autorstwa Alicji ale również ilustracje. Trudno się nie zakochać, a w środku jest tylko piękniej (naprawdę!). 
    Sięgnęłam po tę książkę jednak nie tylko ze względu na okładkę, ale jej wegańską zawartość. 
   Nie jestem weganką, ani nawet wegetarianką, ale od lat noszę się z zamiarem porzucenia mięsa. Nie chcę być łańcuchem przemysłu, w którym zwierząt nie traktuje się dobrze. Z drugiej strony nie wyobrażam sobie życia bez sera...Co innego samo mięso, mogłoby dla mnie nie istnieć. Często korzystam z wegańskich przepisów. Przygotowuję dla moich bliskich coś bez produktów zwierzęcych. Uwielbiam zaskoczenie na ich twarzy, ale jak to tu nie ma jajek? Śmietany? Same roślinki? 
   To jednak rzadko są słodycze. Wegańskie wypieki kojarzą mi się z takimi ciężkimi, mokrymi plackami. Koniecznie z dynią albo burakiem i najlepiej płatkami owsianymi...że to takie gnioty po prostu ;-). Chciałam sprawdzić, czy można inaczej i czy autorka pokaże mi coś, o czym jeszcze nie słyszałam. 
   Moja gniotowa teoria została od razu obalona. Na palcach jednej ręki policzyłabym przepisy w tej książce, które są takimi plackami. Za to bardzo dużo tu takich klasyków, tylko roślinnych. Znajdziecie przepis na wegańską karpatkę, pleśniak, szarlotkę albo taką babciną drożdżówkę. 
   Wypróbowałam na razie trzy przepisy. Imbirowe ciastka, placek z sezonowymi owocami i dyniową drożdżówkę. Widziałam zaskoczenie na twarzach moich bliskich, ale jak to, drożdżowe bez jajek? Bez masła? Da się! I ciasto wcale nie smakuje inaczej, niż to tradycyjne. 
   Jest jeszcze jednak kwestia, która często odstrasza mnie w wegańskich przepisach. To...składniki. Obawiałam się, że każdy przepis będzie wymagał kilograma orzechów nerkowca, albo wymyślnych wegańskich zamienników sera/śmietany/masła. Nic bardziej mylnego. Wszystkie produkty, które używane są w książce, znalazłam w sklepie w moim małym mieście. Nic wymyślnego :-). To zdecydowanie plus. Przyznaję, że na początku studiów, kiedy wyprowadziłam się od rodziców, często sięgałam po wegańskie przepisy, bo były...tańsze i mniej skomplikowane (wbrew pozorom!). 
   Ta książka jest przepiękna. I nie jest tylko ładnymi zdjęciami ale bardzo dużym zbiorem świetnych przepisów. Świetne zdjęcia i ilustracje, we wszystkim widać konsekwencję. Co więcej, kolejne "rozdziały" książki są opatrzone krótkim wstępem, w którym Alicja opowiada o swoich kuchennych wspomnieniach, idolach. Przyjemnie napisane, zachęcają do zajrzenia dalej.
     Mam jeszcze kilka wypieków, które chciałabym wypróbować, właśnie pleśniak i karpatka. Jestem zachwycona i wiem, że będę do niej wracać. Bardzo polecam, nie tylko weganom. Naprawdę, chcecie zrobić sobie tę przyjemność i mieć "Słodką wegan nerd" w swojej kuchennej biblioteczce. 
Drożdżowe dyniowe, które skradło moje serce


poniedziałek, 29 października 2018

Wszystkie nasze obietnice- Colleen Hoover

     Z Coolleen Hoover jest tak, że kiedy pojawia się informacja o nowej polskiej wersji jej powieści, internet huczy. Powiedziałabym, i z pewnością wielu z Was się ze mną zgodzi, że to taka J.K. Rowling kobiecego young adult. Ma rzeszę fanów, którzy niemal rzucają się na każdą nową książkę i każdą bez wyjątku są zachwyceni. 
    Quinn i Graham są małżeństwem od kilku lat. Ich miłość jest niemal nierzeczywista, utopijna, wymarzona. Jednak w codzienność wkradają się kłopoty. Para od lat stara się o dziecko, ale Quinn nie udaje się zajść w ciążę. Próbują wielu metod, starają się o adopcję. Wszystko zawodzi, upragnione przez kobietę dziecko, ciągle się nie pojawia. Para coraz bardziej się od siebie odsuwa. Seks przestaje być wyrazem uczucia, jest raczej kolejną próbą, z góry skazaną na porażkę. Czy z małżeństwem będzie podobnie? Ciągle pozostaje między nimi tajemnicza szkatułka. Coś, co w niej zamknęli ma pomóc im cofnąć się w czasie, odbudować, albo ostatecznie przypieczętować rozstanie. 
       Na samym wstępie, to na pewno nie jest young adult. To chyba najbardziej dojrzała książka Hoover. Po "Without Merit", w której główna bohaterka była bardzo młodą nastolatką, a sama książka była raczej nieco zabawna, "Wszystkie nasze obietnice" to zmiana o sto osiemdziesiąt stopni. 
     To na pewno zmiana na lepsze. "Without Merit" nie było, moim zdaniem najlepszą powieścią autorki. 
    W książce znajdziemy dwie równolegle historie. Historię aktualną, w której Graham i Quinn są małżeństwem i drugą, w której dopiero się poznają. Ich kontrast jest uderzający i z pewnością bardzo wpływa na czytelnika. Dobitnie pokazuje różnice pomiędzy dzikimi uniesieniami pierwszych spotkań i zderzeniem z trudnościami wiele lat później. 
    Oczywiście, że jak tylko książka do mnie dotarła, od razu się na nią rzuciłam. Przeczytałam w jeden weekend. Byłoby szybciej ale...w pierwszej chwili pomyślałam, że temat bezpłodności wydaje mi się w sporym stopniu pozbawiony nadziei. Przewidywałam zakończenie od pierwszej strony. Trochę się jednak pomyliłam i po drodze naprawdę obraziłam się na Hoover. Nie mogę powiedzieć, bo spojler, ale...Ja jednak miałam sporo nadziei.
    Zakończenie absolutnie zmieniło moje postrzeganie "Wszystkich naszych obietnic". Przede wszystkim dlatego, że przyszło mi do głowy, że ta książka wcale nie mówi o bezpłodności, albo o gasnącym uczuciu. To historia o tym, jak można nie umieć ze sobą rozmawiać. Jak dwie, najbliższe sobie osoby, brną głęboko w swoje przekonania, co do których mają absolutną (błędną) pewność. 
    To takie prawdziwe i zdarza nam się nagminnie. Przecież kto jak nie my zna lepiej naszych partnerów? Przecież doskonale wiem, co powie, jak zareaguje, ba! Wiem nawet co myśli. Ciekawe...Widzicie w tym absurd? ;-) 
    Jednak my regularnie pozwalamy sobie na tego typu komentarze i szczerze wierzymy w ich prawdziwość. Quinn też wierzyła. Jej mąż również. I trwali w nich nieodwracalnie długo, zamiast po prostu ze sobą porozmawiać. 
    To jednak też historia o tym, czy rola matki jest w życiu nadrzędna, czy zawsze trzeba walczyć z losem. To jasne, że większość kobiet chce zostać mamą. Jeżeli jednak podjęte próby nie dają upragnionego rezultatu, posiadanie dziecka zaczyna przeradzać się w obsesję. Świetnie pokazane przez Hoover, miejsce, które w nieudanym staraniu zajmuje mąż. 
    Historia jest trudna, piękna i tak wciągająca, że można przeczytać ją w jedną noc. Ale...nie, dla mnie to nie jest temat, przy którym mogłabym się rozpłakać. Co innego przy "Confess", ale tutaj...Czytałam niewzruszona aż do epilogu. Tam wydarzyło się coś, co kompletnie mnie rozłożyło. Ponownie, nie mogę nic powiedzieć. Mogę jedynie zachęcić do lektury. 
     "Wszystkie nasze obietnice" jest moim zdaniem najtrudniejszą, jak dotąd książką Colleen Hoover. Dojrzała, piękna historia, po którą trzeba sięgnąć. Mam ogromną nadzieję, że autorka pójdzie dalej tą drogą. 
   


czwartek, 18 października 2018

Wszystko za K2 - Piotr Trybalski

 
   Obserwuję od pewnego czasu ogromne zainteresowanie himalaizmem w Polsce. I widzę dwie tendencje. Po pierwsze to ten rodzaj pasji, którą raczej obserwujemy w zaciszu swojego domu. Jedni i chyba do nich się zaliczam, czytają i próbują zrozumieć. Jest ogromnie dużo książek o wspinaczce, o Wandzie Rutkiewicz, o Hajzerze, książka Adama Bieleckiego, o wyprawie na Nanga Parbat sprzed kilku lat. Sprzedaż i zainteresowanie podkręca przede wszystkim...tragedia. Tak samo tej drugiej grupie, która śledzi wspinaczki w TVN24 i komentuje. Mocno i bardzo z hejtem. Bo po cholerę oni tak wchodzili... To właśnie próbuję zrozumieć. I myślę, że motorem napędowym całego tego zainteresowania jest właśnie chęć zrozumienia. 
    "Wszystko za K2" miało być dziennikiem z wyprawy, która miała miejsce poprzedniej zimy. Niestety, autor książki ostatecznie nie dostał pozwolenia na uczestnictwo w wyprawie. Zablokowali go sami uczestnicy. Jestem w stanie to zrozumieć, mogli mieć obawę, że wtedy wyprawa byłaby jeszcze bardziej jak reality-show. W pierwszej chwili pomyślałam - co zatem autor może wiedzieć o K2, skoro go tam nie było? Z pewnością więcej niż ja...I z pewnością więcej niż wszystkowiedzący znawcy z Twittera. 
    Piotr Trybalski przybliża sporą część historii polskiego himalaizmu. Warto sięgnąć po tę książkę chociażby dlatego. Żeby zobaczyć, że oni wspinali się na długo przed tym, kiedy telewizja zaczęła się interesować. Opowiada jak to było wcześniej i jeżeli nie czytaliście wcześniej nic na ten temat to świetne kompendium wiedzy. 
    Co do samej wyprawy, historia napisana przez autora z pewnością byłaby inna, gdyby pisał ją u podnóża K2. Trudno mi rozpatrywać, czy byłaby lepsza. Bo jest dobra. Nie śledziłam wyprawy od samego początku, przyznaję, zaczęłam dopiero, kiedy do Polski dotarła wieść o ataku szczytowym na Nanga Parbat i potem, kiedy polska wyprawa musiała ruszyć do akcji ratunkowej. To zresztą spora część tej książki.
     Opisana dość obiektywnie, chociaż z subiektywnych punktów widzenia tych, którzy tam byli ale także autora, który obserwował wszystko z Polski. Pięknie podsumowuje postawę Elizabeth Revol pisząc, że większość z tych, którzy wracają z gór bez swoich kolegów, musi się potem z tego wytłumaczyć. Tak na przykład Bielecki po Broad Peak i jego książka, która zresztą od dłuższego czasu czeka u mnie na przeczytanie. Elizabeth też przyjdzie kiedyś to wyjaśnić.
      Nie wiem, czy "Wszystko za K2" przyniosło odpowiedzi, na pytania, które gdzieś mam w sobie. Z pewnością poszerzyła moją bardzo niewielką wiedzę w temacie. Otworzyła kolejne drogi, urodziła kolejne niedopowiedzenia. I rozbudziła apetyt na więcej. 
    Przepiękna, opasła, bo prawie 600 stron, to opowieść o polskim himalaizmie , o tym dlaczego dobrze jest, kiedy szczyt nie zostanie zdobyty i czemu czemu niektórzy z gór już nigdy nie wrócą. 
     Dla tych, którzy próbują zrozumieć dlaczego oni tam w ogóle idą i czemu nie dało się uratować Mackiewicza. Dla tych, którzy chcą dyskutować i tych, którzy lubią o himalaizmie czytać to z pewnością łakomy kąsek. 

wtorek, 9 października 2018

Trwaj przy mnie- Elizabeth Strout

     Małe miasteczko Nowej Anglii, którego życie kręci się wokół sensacji. Ostatnio jego największą bolączką jest pastor Caskey. Młody człowiek, po śmierci żony próbuje od nowa nauczyć się normalnie funkcjonować. Pod bacznym okiem mieszkańców z całego miasta, nieświadomy pastor popełni wiele błędów. Błędów, za które miejscowi wymierzą mu później bardzo srogą karę. 
    Bardzo lubię książki Elizabeth Strout, chyba bez wyjątku. Są przyjemne, takie nieśpieszne. Chociaż nigdy nie są łatwe. 
   Trudno mi było wejść w tę historię. Poprzednia wydana przez Wielką Literę książka autorki, "Amy i Isabelle" wciągnęła mnie bez reszty. Natomiast historia pastora była początkowo jakaś...Caskey wydawał mi się kompletnie bez charakteru. Denerwowało mnie, że nie reaguje na to, co dzieje się z jego dzieckiem. Jedną z jego córek po śmierci żony zabiera matka, druga, Katherine, zostaje z ojcem. Ale jest dzieckiem trudnym. Po stracie mamy dziewczyna zupełnie się w sobie zamyka, przestaje mówić, bywa...dziwna. Przedszkolanki nie do końca wiedzą, jak się nią opiekować, analizują zachowanie, a nie jego przyczynę. I we wszystkim widzą winę Caskey'a. Próbują też poddawać dziecko psychoanalizie, która w owym czasie dopiero raczkuje. Oczywistym jest, ile obecna psychologia zawdzięcza Freudowi, jednak dzisiaj do pewnych kwestii podchodzi się troszkę inaczej. Spotkanie, podczas którego psycholog tłumaczy pastorowi co dzieje się z jego córką, że tak naprawdę zazdrości ojcu penisa...Spróbujcie powiedzieć to komuś, kto nigdy nie słyszał nie tylko o psychoanalizie, ale samą raczkującą psychologię uważa za szarlataństwo... 
    Wszystko, co tutaj się dzieje nabrało dla mnie sensu dopiero po lekturze. To przecież książka o...żałobie. W zasadzie o blokowanej, nieprzeżytej żałobie i o tym, jak trudno jest być sobą, kiedy jest się poddawanym ciągłej ocenie. Wydaje mi się, że bohater również dojrzewa do przeżycia swojej żałoby, do zrozumienia żałoby swojej córki, Katherine. Tak wiele rzeczy dzieje się tu z niewiedzy, braku świadomości. Wtedy jednak ludzie brali rzeczywistość taką, jaka była, nie zaglądali głębiej. 
   "Trwaj przy mnie" jest trudne. Ciężko się ją czyta, we mnie budziła złość, do czasu, kiedy sprawy nieco się wyjaśniły, autorka podała pomocną dłoń pastorowi, Katherine w końcu się odezwała. 
   Należy przeczytać ją całą. I dopiero po przeczytaniu wyciągać wnioski. Wtedy wszystko nabiera sensu, a książka chociaż trudna, wydaje się piękna. 
    

poniedziałek, 24 września 2018

Psychoterapia dziś Rozmowy- pod redakcją Zofii Milskiej-Wrzosińskiej


   "Psychoterapia dziś" to zbiór rozmów z psychoterapeutami. Każda z tych rozmów jest dokładnie opisana, czytelnik może sięgnąć dokładnie do tej, która go interesuje, chociaż gorąco zachęcam do czytania od początku, od pierwszego wywiadu. 
     Ta książka odpowiada na setki pytań. Takich, które zadają sobie terapeuci, psychologowie, studenci psychologii (tu ja!) ale także osoby, które interesują się psychologią. Dla kogo zatem "Psychoterapia dziś"? Dla wszystkich wyżej wymienionych :-). Ludzka psychika chociaż poznana już znacznie lepiej niż za czasów Freuda, to nadal nie jest namacalna, mierzalna. Ciągle ma przed nami tajemnice i ciągle, psychologowie, ale także wszyscy zainteresowani, mogą spojrzeć na nią z innej strony. 
    To z pewnością kompendium bardzo praktycznej wiedzy. Czy psycholog i psychoterapeuta to to samo? Czy magister psychologii to psychoterapeuta? A jeżeli nie, to dlaczego ktoś skończył pedagogikę, a potem jakiś kurs i dziś jest terapeutą? Ile jest nurtów psychologii i który będzie dla mnie najlepszy? 
    Nawet jeżeli nie interesuje nas, czym jest podejście psychodynamiczne, znacznie bardziej mogą interesować nas zagadnienia praktyczne, codzienne. Żałoba na przykład. Czy przeżywamy ją  tylko po czyjejś śmierci? Ile trwa? Czym są zaburzenia nastroju i kiedy będę wiedzieć, czy to już depresja? Jeżeli depresja, to skąd ona się u mnie wzięła? I co z nią zrobić? 
   I dalej, podstawowe pytanie- w jaki sposób rozmowa z gabinecie psychoterapeuty ma pomóc z rozwiązaniu moich problemów? Jak długo będzie trwała? I po czym poznam, że mi pomaga? 
       Czytałam tę książkę z ogromną ciekawością. Jasne, że studia psychologiczne rzadko są jakoś specjalnie fascynujące, nawet jeżeli są tym wymarzonym kierunkiem, do którego mi zajęło kilka lat, żeby dorosnąć, to takie książki przypominają mi, jak bardzo ludzka psychika jest fascynująca, ile jeszcze przede mną ale też jak wspaniale jest to wszystko poznawać.
     Czytając "Psychoterapię dziś" czułam się trochę jakby zaproszona do rozmowy z mądrymi ludźmi, którzy odkrywają tajemnice swojego zawodu, w piękny, ciepły sposób. Źródło rzetelnej wiedzy i wielu ciekawych przypadków. Przed lekturą przygotuj zakreślacz i zakładki, bo będzie wiele fragmentów, do których będziesz chciał wrócić :-). 

poniedziałek, 10 września 2018

Otchłań- Marcel Woźniak

 
  22 sierpnia swoją premierę miała trzecia, ostatnia część kryminalnej trylogii o Leonie Brodzkim. Pierwsza część, "Powtórka" powstała w czerwcu ubiegłego roku i od tego czasu historia zyskała rzeszę fanów. 
    Nadal mamy wrzesień 2016 roku. Leon Brodzki został zatrzymany za zabójstwo, którego jeszcze mu nie udowodniono. Na wolność wypuści go prokurator Mauer, ale pod pewnym warunkiem. Ma znaleźć sprawdzę zła, które sparaliżowało cały Toruń.  
    Pojawiają się starzy znajomi z poprzednich części. Nie tylko Brodzki, ale także Tomasz Żółtko i komendant Halicki, który nieźle w tej części namiesza. Pojawia się także nowa bohaterka, warszawska dziennikarka, Berenika Vesper.  
   "Otchłań" jest zupełnie inna, niż poprzednie części. "Powtórka" jest jakimś wprowadzeniem. Jest może nieco melancholijna, z pewnością natomiast bardzo toruńska i trochę fantastyczna. "Mgnienie" jest znacznie bardziej niż dwie pozostałe, samotną wędrówką Brodzkiego, do rozwiązania zagadki morderstwa, do odpowiedzi na pytania, które mogą zmienić życie Leona. I chociaż odpowiedzi te znajdziemy dopiero w "Otchłani" to tutaj schodzą one na dalszy plan. 
     "Otchłań" jest bardzo sensacyjna. Mieszkańcy Torunia boją się wyjść z domu, bo morderca nie celuje już tylko w konkretne osoby, ale giną przypadkowi ludzie. To taki męski kryminał, sporo tu zwrotów akcji, pościgów, strzelanin. Akcje Brodzkiego są niemal brawurowe, chociaż wpisane w nie dialogi zupełnie to przełamują, Leona nie opuszcza czarny humor znany czytelnikowi z poprzednich części. 
   Przeszłość ma tu ogromne znaczenie. Tym razem nie chodzi jednak o przeszłość fikcyjnych bohaterów, ale o komunizm. Marcel obnaża pozostałości po poprzednim ustroju, pokazuje jak wiele komunizmu pozostało w sposobie funkcjonowania i myślenia Polaków.
    Całość mogłaby być nieco ciężka, gdyby nie świeża krew, dziennikarka Berenika. Absolutny kontrast z resztą powieści. Marcel poświęca jej sporą część książki, chociaż jej wątek jest zupełnie inny, nawet nie obyczajowy, ale bardzo...kobiecy, wrażliwy. Trudno jest mi się wczuć w brawurowe pościgi za przestępcą, natomiast znacznie łatwiej zobaczyć Brodzkiego i całą sprawę oczami kobiety. 
     Ta część z pewnością najbardziej gra na czytelniczych emocjach. Nie mogę zdradzić zbyt wiele, ale... to, co w pewnym momencie odnajdzie Brodzki, ale przede wszystkim to, w jaki sposób rozwiąże się zagadka ginących ludzi...Wstrząsające. Z drugiej natomiast strony, piękna, dojrzała relacja Brodzkiego z żoną, której nie było aż tyle w poprzednich częściach.Scena, w której Leon kocha się z żoną jest po prostu piękna.  I dalej, Berenika i to, co siedzi w jej trudnej przeszłości i to, kogo przyniesie jej przyszłość.   
    Pamiętam, że kiedy sięgałam po "Powtórkę" bardzo trzymałam kciuki za Marcela, miałam ogromną nadzieję, że poradził sobie z kryminałem. Oglądałam na instagramie zdjęcia z tagiem #powtórka i sprawdzałam, czy czytelnikom też się podoba. Dzisiaj kompletnie nie nadążam za "Otchłanią", zdjęć jest za dużo :-).  Marcel, poradziłeś sobie doskonale. Świetnie zamknięta trylogia. Co będzie dalej? 


wtorek, 21 sierpnia 2018

Niebo na własność- Luke Allnutt

    Przyznaję, że zapomniałam o tej książce. Przyszła do mnie dawno temu i bardzo chciałam ją przeczytać. W ankiecie wydawnictwa Otwartego wybierałam do niej okładkę. Ta wydawała mi się bardzo pasować do informacji na temat fabuły.  Spodziewałam się czegoś ciekawego, ale nie myślałam, że przeczytam ją w kilka dni, a nie będę mogła o niej zapomnieć jeszcze wiele tygodni. 
    Anna i Rob są strasznie normalną parą. On informatyk, ona księgowa. Starają się o dziecko. Po dwóch poronieniach, które oboje bardzo przeżywają, na świat przychodzi upragniony Josh. Są szczęśliwi. Do czasu kiedy Josh niespodziewanie mdleje. Okazuje się, że chłopiec ma guza mózgu. Przed rodzicami najtrudniejszy czas w życiu. Staną przed wieloma trudnymi wyborami, z których żaden nie przyniesie tego, czego chcą najbardziej. Przez cały czas będą szukali nadziei. I odpowiedzi, dlaczego akurat Josh? Dlaczego to nie mogło przytrafić się nikomu innemu.. 
   To wcale nie brzmi jak fabuła bestsellera, prawda? Ale spróbujcie spojrzeć na okładkę. I jeszcze raz przeczytać, o czym jest ta książka. Wczoraj skończyłam czytać i w zasadzie do dzisiaj próbuje znaleźć słowa, jakąś tę książkę zarekomendować, ale...to trudne. Nie można powiedzieć, że jest ciekawa, dobra. Jest bardzo trudna. I niesamowicie piękna. 
    Ciężko mi jest wyobrazić sobie tragedię większą, niż śmiertelna choroba własnego dziecka. To niesprawiedliwe. Z drugiej strony, kiedy choruje dziecko, choruje cała rodzina. Autor opisuje, jak bardzo zmienia się ich życie. Nie tylko z tych oczywistych powodów, ale także jak zaczyna ich postrzegać świat, bliscy. Jakby byli trędowaci. Jakby ich dzieci mogły zarazić się rakiem od Josha. Bezbłędnie wytyka w jaki sposób inni zwracają się do rodziców chorego dziecka, jak nieudolne są ich próby pomocy. Patrząc na to z innej strony...Sami pewnie zachowalibyśmy się podobnie.  Skłania do przemyśleń.
    To, co chyba najbardziej mnie zaskoczyło, to fakt, że autorem książki jest...mężczyzna. To z pewnością pozycja, po którą częściej sięgną kobiety. Luke Allnutt jest dziennikarzem mieszkającym w Pradze. Kilka lat wcześniej jego ojciec zmarł na raka mózgu. To jego debiut. Tym bardziej jestem pod wrażeniem. Chociaż narratorem jest mężczyzna, ojciec Josha i jego spojrzenie z pewnością jest zgoła męskie, to ciągle ogromnie wzruszające.  
    Gdybym miała powiedzieć o tej książce jedno zdanie to jest to książka o miłości. Pięknej i bolesnej miłości. O tej pomiędzy ojcem i synem. Ale także o tej, która zostaje wystawiona na ogromną próbę, tej pomiędzy rodzicami.  
   "Niebo na własność" to książka pełna wspaniałych, cennych symboli, takich, które rozumieją tylko rodzice i ich dzieci. Nic nie wzruszyło mnie bardziej, niż moment, w którym ojciec wspomina, jak Josh mówi do niego tatusiu. Tatusiu...W zasadzie wzrusza mnie to do teraz. 
   Nadal nie wiem, jakich słów powinnam użyć, żeby przekazać, jak dobra jest ta książka. Po prostu trzeba ją przeczytać. I polecić dalej, mamie, siostrze, przyjaciółce. Z niecierpliwością czekam na kolejne książki autora. 


czwartek, 16 sierpnia 2018

Francuskie lato- Catherine Isaac

      Ostatnio mam strasznie mało czasu na czytanie i jeżeli sięgam po książkę, to chciałabym, żeby wciągnęła mnie bez reszty. Francuskie lato miało być jak Zanim się pojawiłeś Jojo Moyes. Nie mogło być lepszej rekomendacji. 
    Główna bohaterka, Jess wyjeżdża do Francji na wakacje, do ojca swojego syna. Rozstała się z Adamem kilka lat wcześniej i utrzymuje z nim bardzo chłodne stosunki. Zgadza się na wakacje za namową matki. Mama Jess choruje na chorobę Huntingtona. Jak wyjaśnia autorka, to śmiertelna choroba, jakby połączenie Alzheimera, stwardnienia zanikowego bocznego i Parkinsona. Jess spróbuje odbudować relacje ojca z synem, sprostać oczekiwaniom matki. 
    Nie wiem, czy muszę komuś przypominać "Zanim się pojawiłeś" Moyes. To historia trudnej miłości pomiędzy młodą kobietą i sparaliżowanym mężczyzną. Powieść o bardzo trudnym wyborze pomiędzy życiem i śmiercią. Przyznaję, spodziewałam się czegoś równie emocjonującego, albo podobnego w fabule. Tak naprawdę, liczyłam na morze łez. Ostatecznie jednak spadło ich zaledwie kilka.  
   To przede wszystkim opowieść o rodzącej się na nowo miłości, o budowaniu relacji ojca z synem. Postać chorej matki jest tu na drugim planie, chociaż choroba ostatecznie zawsze ma ostatnie zdanie. Huntington jest genetyczny.  
    Jednak gdzieś mniej więcej w połowie "Francuskie lato" zaczęło mnie wciągać. Może nie jako wyciskacz łez, raczej jak całkiem przyjemny, dorosły romans. 
   To natomiast, co podobnie jak w "Zanim się pojawiłeś" ostatecznie wpływa na moją ocenę, to zakończenie. Tutaj nie mogę zdradzić zbyt wiele, ale...przy tak strasznej chorobie śmierć może przynieść nie tylko tęsknotę, żal i poczucie niesprawiedliwości, ale także...spokój. To chyba w tej książce najtrudniejsze i to łączy ją z książką Moyes. Trudno nam bowiem zgodzić się z tym, że śmierć może być w jakiś sposób ulgą. Nie tylko dla chorego ale także jego bliskich. Wszyscy dotknięci chorobą członka rodziny cierpią. I wszyscy w jakiś sposób potrzebują...ulgi. 
    Chciałabym przeczytać coś jeszcze autorki. Czyta się ją szybko, lekko, chociaż nie na tyle, żeby fabuła nie osadziła się gdzieś w głowie czytelnika. 
   "Francuskie lato" to niemal w całości wakacyjna historia, taka, którą czyta się na plaży, w kilka godzin. Zakończenie pozostawia jednak czytelnika z wieloma otwartymi, trudnymi kwestiami. Do przedyskutowania, przemyślenia.

czwartek, 19 lipca 2018

Bogini niewiary- Tarryn Fisher


   Przyznaję, że Tarryn Fisher po "Bad mommy" biorę w ciemno. Nawet, jeżeli tytuły nie zawsze są trafione...To jej thrillery podobają mi się bardzo. "Bogini niewiary" to książka o miłości. Coś zupełnie innego. Spróbowałam.
      Yara jest wolnym duchem. Co kilka miesięcy pakuje się i zmienia całe swoje życie, miejsce zamieszkania, pracę, znajomych. David jest muzykiem, ma własny zespół. Łączy ich drzazga w jej palcu. Davidowi brakuje muzy, jego utworzy są puste. Yara nie chce się wiązać, ale jest gotowa zainspirować Davida. Ten na początku składa jej obietnicę. I dotrzyma słowa.
    Książka, podobnie jak poprzednie pozycje autorki jest podzielona na części, w których każdą opowiada inny bohater, tutaj Yara i David.
   Pierwszy plus to z pewnością kreacja głównej bohaterki. Yara jest zbuntowana, wolna, ma swoje dziwactwa. Jest stanowcza i wie, czego chce. Nie wiem natomiast, czy pasuje mi do początkowej wizji rozkwitającej między nią i Davidem miłości. Odłożyłam książkę na parę dni po kilku opisach scen łóżkowych. Były, moim zdaniem, mocno przesadzone. Wróciłam i okazało się, że dalej nie będzie już tak sielankowo. Od tego momentu książka nabiera rozpędu, dzieją się rzeczy kompletnie początkowo nie do przewidzenia. Akcja galopuje do rozwiązania, które stawia wszystkie poprzednie wydarzenia w zupełnie innym świetle, a romans pomiędzy głównymi bohaterami nabiera większego, piękniejszego sensu. 
     Nie wiem, czy miłośnicy thrillerów odnaleźliby się w "Bogini...". Z pewnością natomiast spodoba się ona fanom Tarryn Fisher. Na poziomie budowania ram historii bardzo przypomina mi "Bad mommy". Znajduję w niej ten sam układ, tak samo odnoszę wrażenie, jakby autorka napisała pierwszą część, a potem, po długiej przerwie dopiero następną. Części nawet jeżeli opowiadają o tym samym, nie są do końca proporcjonalne pod względem akcji. Co w żadnym razie nie ujmuje całości. O ile w "Bad mommy" druga część była nieco nudna, tutaj w drugiej dopiero zaczyna się dziać. 
    Nie dajcie się zwieść tytułowi, bo kompletnie odbiega od treści. Świetna na wakacje. Zabrałabym ją na plażę.
    

wtorek, 17 lipca 2018

Trzyskładnikowe wypieki- Rainey Sarah

    Z ciekawością czekałam na tę książkę. Ostatnia podobna, jaką pamiętam to 5 składników Jamiego Olivera. Ale Jamie to raczej konkretne posiłki. Wiem, że można zrobić obiad z kilku składników, makaron z dwóch, albo sałatkę z trzech, ale...wypieki? Mąka, cukier, coś płynnego, drożdże, masło to już cztery. Zastanawiałam się, czy to w ogóle może się udać. 
    Książka została podzielona na kilka działów, wypieki słone, zdrowe przekąski, a nawet lody. Wszystkie z zaledwie trzech składników. Znajdziecie w niej przepis na chleb, na ciasto, quiche, ciasteczka, nawet na sernik. I tylko trzy składniki. 
    To, co najbardziej interesowało mnie w tej książce, to to, czy autorka nie poszła najłatwiejszą z możliwych dróg, wybierając gotowe produkty. Sernik można zrobić używając pokruszonych ciastek jako spodu, których nie trzeba już piec, dodawać czegokolwiek, a to wcale nie jest prawdziwy jeden składnik... 
    Okazuje się, że nie. W przepisach naprawdę mało jest gotowców. W wypiekach natomiast króluje self-rasing flour, mąka samorosnąca, która w Polsce jest nie do dostania. To po prostu mąka wymieszana w odpowiednich proporcjach z proszkiem do pieczenia, można ją przygotować samemu. 
    Wypróbowałam dwa przepisy. Jeden na strzelające lody i drugi na słodki chlebek z...lodów właśnie. Lody, których bazą jest sok pomarańczowy, musują dzięki dodaniu sody i są naprawdę super. Idealne do przygotowania z dziećmi, bo mikstura po dodaniu sody "rośnie". Przepis jest banalny, a na dzieciach z pewnością zrobi wrażenie. Drugi, na słodki chlebek, którego bazą były roztopione lody waniliowe wymaga, jak przypuszczam z mojej strony, nieco dopracowania. Rozpuszczone lody ubija się długo, potem dodaje mąkę z proszkiem. Mój chlebek niestety miał niewielki zakalec. Mam natomiast zamiar podejść do niego ponownie.  
   Super propozycja, nie jest przekombinowana. Dla zabieganych, dla tych, którzy boją się ogromnej listy składników, dla początkujących. Przede wszystkim jednak idealna, bo do wspólnego pieczenia zaprosić dzieci. Z pewnością poradzą sobie z taką ilością składników i prostymi przepisami. 
musujące lody z przepisu Rainey Sarah

piątek, 13 lipca 2018

Without Merit- Colleen Hoover

      Colleen Hoover pewnie nie trzeba nikomu przedstawiać. Autorka tych powieści YA, po których czytelnikowi zostaje kac gigant. Tych, które poleca się przyjaciółce. Odnoszę wrażenie, że jeżeli sięgnęło się po jedną z książek autorki, trudno nie śledzić na bieżąco i nie czytać wszystkiego, co napisała.
      Merit żyje w licznej rodzinie, w której panują bardzo skomplikowane relacje. Ojciec zostawił matkę, kiedy ta chorowała na raka dla...jej pielęgniarki. Siostra Merit spotyka się z terminalnie chorymi chłopcami. Brat codziennie wywiesza na dworze jakiś pouczający cytat. Tylko najmłodszy z rodzeństwa jest względnie...normalny. Ale to pewnie dlatego, że ma dopiero 4 lata. Mieszkają w starym...kościele, który ojciec kupił, żeby zemścić się na księdzu, którego pies bez przerwy ujadał. Macocha Merit mieszka z nimi i matką. Matka choruje na agorafobię i mieszka w piwnicy.
     Sprawy jeszcze bardziej się skomplikują, kiedy w ich życiu pojawi się brat macochy i chłopak Honor- siostry bliźniaczki Merit. 
      "Without Merit" jest inna niż wszystkie dotychczasowe książki Hoover.  Do tej pory autorka kojarzyła mi się raczej z melancholią, wybrałabym jej książki, gdybym chciała przepłakać całą noc. "Without Merit" jest inna. Merit jest inna. Ma w sobie dużo złości, takiego buntu przeciwko swojej rodzinie, przeciwko światu i....sobie samej. Rodzina Vossów jest zupełnie poplątana, szalona, trochę nierealna i bardzo zabawna. Nie przypominam sobie, żeby autorka w którejkolwiek książce była śmieszna...
    Wszystko to nie ujmuje ani akcji, ani jej autentyczności. Merit wyróżnia się spośród innych głównych bohaterek Hoover. Brak jej romantyzmu, eteryczności. Jest zbuntowana, zła. Cała nieco nierealna fabuła sprawia, że książka jest lekka, chociaż ostatecznie mówi o naprawdę trudnym temacie. Chodzi o depresję. Nie do końca wiem, czy trafia do mnie ten sposób pisania o niej. Przy całej zgromadzonej przeze mnie wiedzy na ten temat, wydaje mi się, że to takie jakby przedstawienie depresji w wersji light. Nie przemawia do mnie. Natomiast problemy Merit są już jak najbardziej realne, a jej bunt bardzo zrozumiały.  
     Idealna na wakacje. Lekka, inna niż wszystkie dotychczasowe książki Hoover. Dla młodych czytelniczek YA, ale także dla tych, które lubią książki autorki. Takie, przy których uśmiech sam wypływa na twarz. 

niedziela, 17 czerwca 2018

Moje serce w dwóch światach- Jojo Moyes

      Czy Jojo Moyes trzeba jeszcze dzisiaj komuś przedstawiać? Na wszelki wypadek..."Zanim się pojawiłeś". Historia sparaliżowanego Willa i Louisy, jego opiekunki, narratorki opowieści, która próbuje odwieść go od pewnego pomysłu. Nie mogę więcej, żeby nie zaspoilować.       
     Mam pierwsze polskie wydanie, kupione w Biedronce za dychę. Czytałam w PKSie relacji Brodnica-Toruń, kilka lat temu, a do dzisiaj pamiętam, jak bardzo płakałam. Ale...od tego czasu wiele się zmieniło. Na podstawie książki "Zanim się pojawiłeś" powstał film i już trzecie polskie wydanie (!). Nie pamiętam podobnej sytuacji z inną książką.
    Recenzja może zaspoilować tym, którzy nie sięgnęli jeszcze po "Zanim się pojawiłeś". Odwołuję tych, którzy nie czytali tutaj, resztę natomiast zapraszam dalej :-).  
   "Moje serce w dwóch światach" to trzecia część przygód Louisy. W drugiej Louisa poznała Sama. W trzeciej zaczyna spełniać marzenia. W szczególności jedno, to, do którego zainspirował ją Will. Wyjeżdża do Nowego Jorku. Będzie tam pracować dla państwa Gopników. Zostanie asystentką nowej pani Gopnik- młodej Polki, która jest już drugą panią G. Pierwszą pan G. zostawił właśnie dla niej. Przed nią bardzo trudne zadanie rodzinne i towarzyskie. Jeszcze trudniej będzie Louisie, która będzie musiała odnaleźć się w życiu milionerów, w humorach pani Gopnik, ale także w Nowym Jorku i w rozłące z Samem. Sprawy jeszcze bardziej się skomplikują, gdy na jej drodze stanie Josh, mężczyzna do złudzenia przypominający Willa. Co gorsza, w tym samym czasie Samowi zostanie przydzielona w pracy nowa partnerka. Bardzo ładna partnerka...
    Jest szaleństwo. I bardzo dużo się dzieje. Louisa jest żywiołową bohaterką, pełną energii. Taka też za każdym razem jest jej historia. Jej życie goni, w trzeciej części naprawdę daje się ponieść rytmowi Nowego Jorku. Fabuła z pewnością nie jest nudna. Lou jest taką osobą, której zawsze się coś przytrafia. No wiecie, jeżeli w drewnianym kościele spadnie cegła, to z pewnością na Lou. Trzeba jeszcze pamiętać o rodzinie Louisy, w której też sporo się dzieje.
   Czyta się szybko, trudno się oderwać, jeszcze trudniej nie wejść całą sobą w tę historię. Jojo Moyes nie bez przyczyny osiągnęła pozycję autorki bestsellerów. "Moje serce w dwóch światach" też już zdążyło wejść na listę bestsellerów Empiku. Tylko...
   To nie jest "Zanim się pojawiłeś". Choćby nie wiem co, tamtej historii nie da się powtórzyć i jak to zwykle bywa przy kolejnych częściach, tendencja jest nieco spadkowa....
     Przyznaję, trzecia część podoba mi się znacznie bardziej niż druga, ale z pewnością nie przebija pierwszej...To nie byłoby możliwe :-). Nie zmienia to jednak faktu, że pozostaję fanką Moyes, uwielbiam jej lekkie pióro i...element zaskoczenia.
    Paradoks tej książki polega na tym, że nie da się po nią nie sięgnąć. Jeżeli przeczytaliście już poprzednie, musicie historię domknąć i dowiedzieć się jak skończyła się historia. Jeżeli książka jest jeszcze przed Wami, zostawi Wam takiego kaca, że proponuję od razu kupić całą trylogię.
   Lekka, wesoła, bardzo wakacyjna. Świetna na plażę, albo na hamak po ciężkim dniu...:-)

piątek, 1 czerwca 2018

Chroń ją- K.A.Tucker

 
   Tucker jest jedną z tych autorek, po którą sięgam w ciemno. Nie sprawdzam recenzji, nie czytam nawet opisu, po prostu wiem, że muszę ją mieć i przeczytać natychmiast. Moja miłość do niej trwa niezmiennie od "10 płytkich oddechów",która notabene była pierwszą recenzowaną przeze mnie na poważnie książką, wydaną podobnie jak "Chroń ją" przez Wydawnictwo Filia. 
   Dwóch głównych bohaterów, historia przeplata ich dwa odrębne punkty widzenia, do tego zdążyła już nas przyzwyczaić Tucker. 
   Noah jest synem komendant policji, która skrywa trudną tajemnicę. Jej ciężar wydaje się Jackie nie do udźwignięcia do tego stopnia, że...popełnia samobójstwo. Noah będzie się musiał zmierzyć z zupełnie nową rzeczywistością i przeszłością, zarówno swoją, jak i nierozwiązaną zagadką sprzed lat. 
    Grace żyje w zupełnie innym świecie, razem ze swoją matką mieszka w przyczepie kempingowej i walczy o każdy dzień. Jej matka jest uzależniona od heroiny. 
   Łączy ich Abe, policyjny partner sprzed lat Jackie i ojciec Grace. Abe zginął wiele lat temu, sprawa została zamknięta. Jednak po śmierci Jackie pewne fakty postawią sprawę w zupełnie innym świetle. Czy Noahowi i Grace uda się rozwikłać zagadkę śmierci ojca dziewczyny? 
    Okazuje się, że plotka tym razem nie kłamała. "Chroń ją" jest znacznie bardziej kryminałem, niż romansem z elementami sensacji. Powiedziałabym, że to taki kryminał YA. Ale to w zupełności nie oznacza, że książka jest zła. Bo to genialne, świeże spojrzenie na kryminał. 
   Główny wątek, tajemnica śmierci Abe'a, jest świetnie utrzymany, Tucker dawkuje czytelnikowi informacje w typowy dla dobrego kryminału sposób. Kropką nad i przy wartkiej akcji z pewnością jest to, co rodzi się między Noahem i Grace. Ich relacja od początku jest trudna, głównie z powodu konfliktu interesów. Dobre imię ojca Grace stoi w opozycji do pamięci o matce Noaha. 
   Nie sposób napisać o wszystkim, bo za chwilę zahaczę o spoiler. To trzeba przeczytać samemu. I przeżyć, bo "Chroń ją" ogromnie wchodzi w głowę. To książka z tych, które przełamują czytelniczy zastój, taka, po której ma się kaca, bo bohaterowie żyją w naszej świadomości i musi upłynąć sporo czasu, zanim historia z powrotem wróci na strony powieści.
     A! Zapomniałabym o najważniejszym. Zaskoczenie wbije Was w ziemię. Tak naprawdę mocno.


sobota, 19 maja 2018

Amy i Isabelle- Elizabeth Strout

     Elizabeth Strout jest jedną z tych autorek, o których bardzo dużo słyszałam, bardzo chciałam przeczytać, ale jakoś...nigdy nie wystarczało czasu. Tym sposobem zamiast zacząć, jak większość, od "Mam na imię Lucy" zaczęłam od "Amy i Isabelle", która oryginalnie jest jej debiutancką powieścią, wydaną właśnie w Polsce nakładem wydawnictwa Wielka Litera. 
     Dwie główne bohaterki i ich dwie historie. Isabelle, matka Amy, od lat pracuje w tym samym miejscu, mieszka sama z córką, jest powściągliwa i przez innych odbierana jako nieco sztywna. Amy jest nastolatką wchodzącą właśnie we wczesną dorosłość. Nie do końca wie, co się z nią dzieje, nie ma też śmiałości pytać o to matki. Ich relacja jest...trudna. Autorka opisuje ją jako niewidzialną czarną nić łączącą kobiety, która napina się w sytuacjach trudnych. Tych dostarcza Amy, kiedy poznaje nowego nauczyciela matematyki, pana Robertsona. Relacja nastolatki i nauczyciela daleko wykracza poza tę formalną i budzi w Amy ogrom wstydu. Do czasu...kiedy o wszystkim nie dowie się Isabelle. 
   Opis fabuły w ogóle nie oddaje świetności tej książki. Naprawdę, kiedy sama go czytałam, obawiałam się, że książka mnie znuży i trudno mi będzie dobrnąć do końca. Nic bardziej mylnego. Trudno było mi się oderwać. 
    Elizabeth Strout doskonale kreśli obraz małomiasteczkowej amerykańskiej społeczności. Doskonale pokazuje ramy, w których żyją mieszkańcy miasteczka. Co więcej, idealnie opisuje również ramy, w które jako samotna matka wpędza się Isabelle i w jakich nakazuje funkcjonować Amy. 
    Bunt nastolatki nie jest tu niczym oczywistym. Autorka pokazuje go jakby od środka, nie jako wszechwiedząca, ale jakby Amy była pierwszą nastolatką wchodzącą w ten trudny okres. Bo czy nie jest tak, że każdy z nas kiedy przez to przechodził, czuł, że coś jest nie tak i że z pewnością nikt z rówieśników nie przeżywa nic podobnego? 
    Na uwagę zasługuje tu jednak głównie gorzka relacja matki i córki. Matki, która za wszelką cenę próbuje ustrzec Amy przed błędami, które sama popełnia w młodości i jest tym tak bardzo pochłonięta, że nie zauważa, że córka robi właśnie to, czego Isabelle obawia się najbardziej. Co więcej, Isabelle zazdrości córce. To z pewnością jedna z ciemniejszych stron macierzyństwa i przypuszczam, że niemal żadna kobieta nie miałaby w sobie tyle odwagi, by przyznać się do tego, że zazdrości córce pierwszej miłości, pierwszego pocałunku... 
     Wielowątkowość i doskonale napisana historia. Doskonała na rozpoczęcie przygody z Elizabeth Strout. To nie jest powiastka, którą czyta się raz, a potem na zawsze odkłada na półkę, ale historia, którą chce się mieć w swojej bibliotece. 

środa, 9 maja 2018

Mieszkaj pięknie- Jagoda Kutkowska


    Wszyscy chcemy mieszkać pięknie. Niektórzy skupiają się na tym mniej, inni bardziej. Czasami chcemy wykonać kompleksowy remont całego mieszania, innym razem wymienić kanapę, kiedy indziej po prostu coś odświeżyć. 
    Zaczyna się najczęściej tak samo. Coś bym zmieniła. Potem następuje wielogodzinne przeglądanie internetu w poszukiwaniu inspiracji, szybkie zakupy w Ikei (te słodkie świeczki i kolorowe osłonki na doniczki też się przecież przydadzą) i można urządzać. Stara kanapa zostaje, ale rzucimy na nią kolorowe poduszki. Kredens zostaje, bo po rodzicach, ale obok postawimy stolik kawowy, w skandynawskim stylu, wszyscy na instagramie taki mają. Na stolik lampa, co prawda nie chodzi od dwóch lat, ale szkoda wyrzucać. Jeszcze tylko zapalę świeczki i...Voila. Wygląda jak w katalogu? No
właśnie...ani trochę.    Tutaj z pomocą przychodzi książka Jagody Kutkowskiej. Autorka chciałaby, żeby książka stała się takim notatnikiem z pomysłami. Czytelnik ma po niej pisać, notować swoje
pomysły. Ona natomiast pokazuje krok po kroku jak  na początku wyznaczyć swój styl, zacząć zbierać inspiracje, dobierać kolory, tworzyć mood boardy (a nie tylko tablice na Pintereście :)), a potem przejść od projektowania, do tworzenia. Podaje też sporo sprawdzonych trików na to, by przestrzeń powiększyć, pomniejszyć, sprawić, by było jaśniej, cieplej etc. Brzmi super, prawda?
   I w środku jest równie świetna. Przepięknie wydana, myślę, że nie znajdzie się wielu czytelników, którzy odważą się po niej pisać...Z pewnością jednak będzie źródłem praktycznej wiedzy i pozwoli usystematyzować nasze pomysły. Co więcej, z pewnością stanie się źródłem inspiracji, autorka podaje na przykład adresy świetnych kont wnętrzarskich na instagramie. Autorka każdemu pomieszczeniu poświęca osobny rozdział, pisze o dodatkach, roślinach, kolorach. Całość opatrzona jest ogromną ilością pięknych zdjęć. 
    "Mieszkaj pięknie" trafiło do mnie w najlepszym momencie, właśnie się przeprowadziłam. Na razie jestem w fazie planowania i mieszkania na walizkach (przesadzam, walizek już nie ma, ale nie ma też szafy, więc ciuchy leżą na podłodze...), ale już wiem, że z wielu rad autorki skorzystam. 
   I stworzę moją własną urban jungle. To ostatni rozdział w książce, mój ulubiony, zajrzyjcie koniecznie! :)  




sobota, 14 kwietnia 2018

Rok na odwyku- Katarzyna T. Nowak

    Króciutka książeczka (niecałe 150 stron) do których podchodziłam chyba trzy, albo cztery razy. Trudna. Ale od początku. 
   Książka jest zapisem kawałka życia przed, a potem rocznej terapii odwykowej. Autorka, narratorka i główna bohaterka w jednej osobie, opowiada swoją historię. Historię nałogu, zauważenia problemu, wyparcia, zamknięcia, aż w końcu podejścia do terapii, trzeźwienia i wyleczenia. 
   Czyta się to trochę tak, jakby zajrzało się do cudzego dziennika, pisanego podczas terapii. Bohaterka dobrowolnie poddaje się leczeniu w zamkniętym ośrodku, kiedy zauważa, że kompletnie odcięła się od rzeczywistości. Nie dlatego, że piła do nie przytomności, ale dlatego, że przez leki i alkohol przestała spotykać się ze znajomymi, wychodzić z domu, a ostatecznie nawet wstawać z łóżka. Zauważyła, że coś jest nie tak, chociaż nie uważała, na początku, że to problem uzależnienia. Nie traktowała brania benzodiazepin (leków psychotropowych) w kategoriach uzależnienia. Brała je, bo nie potrafiła bez nich spać. Alkohol piła, bo uważała, że bez niego nie napisze nic wartościowego. Dopiero na terapii odkrywa, że piła, brała leki z zupełnie innego powodu. Powodem było uzależnienie. 
   Jestem daleka od stereotypów, ale w każdym jest nieco prawdy. W tym, że Polacy piją, również. Każdy z nas zna kogoś, kto ma w rodzinie kogoś, kto ma problem z alkoholem. Albo jest DDA (dorosłym dzieckiem alkoholika). Problem jest ogromny. Nie mamy szans nic z tym zrobić, mamy natomiast szansę poszerzyć swoją wiedzę. Albo dać tę książkę komuś, kto boryka się z problemem uzależnienia. A może uzyskać wiedzę, jak z nim rozmawiać. Albo w ogóle widzę na temat terapii, która działa. Która daje szansę. Jeżeli chce się przestać.  
    To nie jest idylliczna historia o tym, jak bohaterka po roku przestała brać cokolwiek i nigdy już nie napije się wódki. To raczej trudna droga usłana wyzwalaczami i atakami alkoholowego głodu. Autorka pokazuje ciemną stronę, ale też to, że można przejść na tę jasną. Trzeba tylko samemu, w sobie, chcieć przestać. Nie dla rodziny, żony, męża, ale dla siebie. Iść na odwyk dlatego, że nie chce się już więcej pić. To ogromnie trudne. 
  Historia nie jest fabularyzowana, to nie "Pamiętnik narkomanki". Nie ma wartkiej akcji. Jest droga ku jaśniejszej przyszłości. I ciężka praca. Nie trzeba być psychologiem, by wiedzieć, jak ogromną pracę wykonują osoby przebywające na odwyku. Jeszcze większą, kiedy podejmują decyzję o podjęciu leczenia. I równie dużą potem, przez całe dalsze życie.
  Padają tu takie słowa:

- Dam wam taki przykład. Jedziecie samochodem i nagle słyszycie stuki-puki. Co robicie? 
-Zatrzymuję się i sprawdzam, co się dzieje- mówię. 
-To jest optymistyczne, normalne działanie- stwierdza terapeutka. - Osoba uzależniona, kiedy słyszy stuki-puki, dąży do wyeliminowania nieprzyjemnej sytuacji. I co robi? Włącza radio. One trwają i może dojść do wypadku, ale kierowca już ich nie słyszy, więc jest uspokojony.  

   Autorka pyta dalej, czy rozumiecie. Ja rozumiem. I zachęcam wszystkich, którzy próbują zrozumieć, żeby po tę książkę sięgnęli. 
   Pani Katarzyno, gratuluję. Trzymam za Panią kciuki.  
 

środa, 21 marca 2018

Surogatka- Louise Jensen

     Kat i Nick są niemal idealnym małżeństwem. On pracuje, ona pomaga w fundacji w domu. Mają piękny dom i doskonałe życie. Do idyllicznego, szczęśliwego obrazka brakuje im tylko jednego. Potomka. Próbowali już wszystkiego, łącznie z adopcją z Azji. Po kolejnej nieudanej próbie w życiu Kat pojawia się dawno nie widziana przyjaciółka. Lisa proponuje Kat przysługę- urodzi jej dziecko. Zostanie surogatką.
   Surogacja, czyli wybór zastępczej matki, która rodzi parze dziecko kojarzy się mi się wyłącznie z jakimiś historiami grozy z innego kontynentu. Nie wiem, czy surogacja ma miejsce w Polsce, trudno na ten temat znaleźć informacje, bo jest nielegalna. Wydaje się być idealnym tematem na thriller. Tak idealnym, że aż banalnym. Chyba, że to nie jedyny problem bohaterów.
   Kat i Lisę łączy wydarzenie z przeszłości. Wypadek, o którym obie próbują zapomnieć, a o którym Nick, mąż Kat, nic nie wie. Czy zatem pojawienie się Lisy na pewno jest takie przypadkowe? Czy Lisa na pewno chce pomóc bohaterom?
   Nawet jeżeli główna bohaterka bardzo ufa swojej przyjaciółce, autorka gra zachowaniem Lisy w taki sposób, że czytelnik, jako niemy widz całej sytuacji, zyskuje przekonanie, że przyjaciółka coś knuje. Coś, z czego Kat zda sobie sprawę nieco zbyt późno. Gdyby tak było, byłoby bardzo schematycznie, dokładnie tak, jak przebiegły czytelnik sobie to wyobrazi. Nie może być zatem tak prosto...;). Muszę się tu zatrzymać, nie zdradzę nic więcej.
    "Surogatka" wciąga. Temat dzieci w thrillerach balansuje na mojej granicy. Ale właśnie w takiej kombinacji czyta się najlepiej, gdzieś podświadomie licząc na coś strasznego. Po to chyba sięga się po thrillery, prawda? 
    Od połowy książki nie mogłam się od niej oderwać. Trudno określić, któremu z bohaterów można zaufać, bo ostatecznie wszystko przewraca się do góry nogami. 
    Kupiłam już poprzednie książki autorki, mam nadzieję, że dorównują poziomem "Surogatce". Chcecie ją przeczytać. Nieodkładalna. Dziwna, mroczna. Dotyka ciemnej strony kobiecości, tej, która nie cofnie się przed niczym, żeby zostać matką. 

poniedziałek, 5 marca 2018

Słońce i jej kwiaty- Rupi Kaur rozwiązanie konkursu

  
   Długo oczekiwany powrót Rupi Kaur. I pewnie równie wyczekiwane wyniki konkursu :-). 
   Nie wiem, czy Rupi trzeba jeszcze komuś przedstawiać. "Słońce i jej kwiaty" to kolejny po "Mleku i miodzie" tomik poezji ilustrowany rysunkami autorki. W "Słońcu..." ilustracji jest znacznie więcej, cała reszta pozostaje jednak bez zmian. Wiersze Rupi są bardzo współczesne i bliżej im do notatek, krótkich kwestii, prawd. Naturalnie, nie wszystkie wiersze powalają, natomiast znaczna część z nich, w moim odczuciu, trafia w sedno. Są piękne, wzruszające i pozostawiają sporą dowolność w interpretacji.  
   W konkursie, który Wam zaproponowałam, zadaniem było pokazanie Waszego ulubionego wiersza autorki. Przyznaję, że nawet jeżeli zainteresowanie nie przerosło moich oczekiwań, pewnie dlatego, że zadanie było bardziej angażujące, to moje oczekiwania z pewnością przerosła Wasza pomysłowość. Interpretowaliście ulubiony wiersz nie tylko za pomocą zdjęcia, ale także przypisując je do Waszych prywatnych, najważniejszych osób i chwil. Wzruszyło mnie to ogromnie, spójrzcie na niektóre z nich (po prawej). 
   Postanowiłam wybrać dwa zwycięskie zdjęcia, jedno piękne, książkowe i jedno ważne dla Was. 
   Zadanie nie było proste, bo osoby, które wzięły udział, potraktowały zadanie poważnie i ich zdjęcia naprawdę zrobiły na mnie wrażenie. Niestety, zwycięzców mogło być tylko dwóch. Wybór był trudny, ale padło na....Zdjęcia, które wygrały znajdziecie poniżej. Bardzo proszę o adresy do wysyłki, najlepiej o wiadomość do szufladki na instagramie :-). 




 ... 

1.


2. 

@wiolija i @ver.reads gratuluję i czekam na kontakt!
     A tych, którym tym razem się nie poszczęściło zapraszam do śledzenia mojego profilu i bloga. Niebawem pojawi się kolejny konkurs:-).

piątek, 2 marca 2018

Pszczoły- Joachim Petterson

    Tęsknię za wiosną. I na pewno nie jestem w mojej tęsknocie odosobniona. Marzec to dla mnie czas planowania, pomysłów na kwiaty, nowe zioła, na wszystko, co żywe. W tym roku moja rodzina postanowiła pomyśleć także o...pszczołach. I, możecie mi wierzyć, lub nie, ale inspiracją do dyskusji i pomysłu stworzenia ula była ta książka.
     Autor książki pracował w korporacji, żył w ciągłym biegu. Uległ wypadkowi i podczas długiej rekonwalescencji zaczął zastanawiać się nad zmianami w swoim życiu, nad powrotem do natury. Wtedy też wpadł na pomysł, by hodować pszczoły.
   Książka jest subiektywnym wyborem tego, co autor twierdzi, że każdy o pszczołach wiedzieć powinien, a także tego, ile kroków dzieli nas od miodu z własnej pasieki.
   Poprzedni boom na pszczele książki jakoś mnie ominął, przez co dopiero teraz dowiedziałam się, jak niesamowite to owady. Autor opisuje pszczoły, przytacza sporo liczb, które z pewnością Was zaskoczą. Na przykład ile pyłku zbiera jedna pszczoła, albo ile go potrzebuje, by wyprodukować miód. Książka opatrzona jest ogromną ilością przepięknych, wiosennych zdjęć.
    Nawet jeżeli nie interesują Was pszczoły, to chcecie przeczytać tę książkę. Naprawdę. Historia pszczół jest fascynująca, a tutaj przekazana w bardzo przystępny, przyjemny sposób. Kolejne części, te o własnej, przydomowej pasiece  dla mnie były równie ciekawe i przede wszystkim bardzo inspirujące. Poza tym jest przepięknie wydana, ogromny ukłon w stronę Wydawnictwa Literackiego. Ogromny plus, bo książka od tygodnia jest u mnie regularnie wertowana, w celu sprawdzenia, jakie ramki powinien mieć nasz ul.
   To słodka książka, wiosenna, pachnie kwitnącym rzepakiem. Przywołuje wiosnę.Tłumaczy, jak niewyobrażalną pracę muszą wykonać pszczoły, żebyśmy mogli położyć miód na kanapkę. Co więcej, w "Pszczołach" znajdziecie kilka autorskich przepisów. Do wykorzystania.  
    "Pszczoły" trzeba przeczytać. I koniecznie mieć w swojej bibliotece. Do przeczytania w słoneczny sobotni poranek. 

wtorek, 20 lutego 2018

Milczące dziecko- Sarah A. Denzil

     Emma przeżyła w swoim życiu największy koszmar. Dziesięć lat temu, podczas ulewy stulecia zaginął jej syn. Niedawno został uznany za zmarłego, a Emma zaczęła na nowo układać sobie życie. Ma kochającego męża, spodziewa się dziecka. Nagle wszystko się zmienia. Aiden się znalazł. Żyje. Jest zabiedzony, skrzywdzony. Prawdopodobnie z powodu przeżytej traumy szesnastolatek nie mówi. Emma ma nadzieję, że w końcu się odezwie. Tylko on może opowiedzieć własną historię. Ale Aiden nie chce współpracować. 
   Niepowtarzalny klimat brytyjskiej wsi. Taka bardzo hermetyczna społeczność, zamknięta we własnych, angielskich konwenansach. To znacznie utrudnia rozwikłanie zagadki. Emma, jako wyrzutek tej społeczności, ktoś, kogo omija się na ulicy szerokim łukiem. Bo jest dziwna, bo zdarzyła jej się straszna tragedia i nie wiadomo, jak się wobec nie zachowywać. 
   Pochyla się nad nią jedynie Jake, nauczyciel plastyki, który w krótkim czasie zyskuje zaufanie Emmy. 
   Dużo tu schematów. Pewnych rzeczy łatwo się domyślić. Na przykład tego, czy Aiden w końcu przemówi. Albo tego, kto za tym wszystkim stoi. Nie ujmuje to jednak całości. Atmosfera jest bardzo niepokojąca, a jednocześnie czytelnik ma wrażenie pozornej normalności. Jakby to, co przytrafiło się Aidenowi, Emmie i pozostałym bohaterom, mogło się zdarzyć tuż za rogiem. 
   Jeżeli istnieje w tej książce coś, co mnie zaskoczyło, to z pewnością nie zakończenie, ale zachowanie Aidena. Jego tajemnica i to, co dzieje się z nim na ostatnich stronach. Autorka idealnie manipuluje czytelnikiem. Ostatecznie nie wiedziałam już, czy mu współczuję, czy się go boję, czy może mnie drażni. 
   Bardzo dobry thriller. Może nieco kobiecy, przez główną bohaterkę. Nie trzyma w napięciu jak kryminał, ale szokuje, powoduje strach. Do przeczytania w kilka wieczorów, bo bardzo wciąga.