czwartek, 21 lutego 2013

Szanowny Panie...

   ...obawiam się, że urodziliśmy się w niewłaściwych czasach. To, że spotkaliśmy się w nieodpowiednim momencie, ustaliliśmy już wcześniej. Nie wydaje mi się z resztą, żeby istniał odpowiedni moment na tego typu spotkania. I nie o tym chciałam Panu opowiedzieć. Wydaje mi się, że nie potrafię obudzić w sobie żadnych uczuć dla współczesności, a Pan do niej bezsprzecznie należy. Co innego, gdyby chodził Pan w mundurze... Wyobrażał Pan sobie kiedyś, jakby to było, gdybyśmy urodzili się sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat temu? 
     Spotkalibyśmy się pewnie wiosną, w niedzielne popołudnie. Wyszłam z psem na spacer, roztargniona, zachwycona niedzielną sielanką. Szłam powoli, noga za nogą, starając się nie spaść z krawężnika. Pan szedł z naprzeciwka, w białej koszuli zapiętej pod szyją. Poznać, że Pan idzie, można było już z daleka. Głośno stukał Pan obcasami. Był Pan taki poważny. Nie widział Pan ani mnie, ani straganu z kwiatami, ani nawet wiosny. Zapatrzyłam się na Pana, jak pensjonarka, z rozdziawioną buzią. Zza kamienicy wyskoczyło trzech chłopców, zaczęli biegać wkoło mnie, pies ich gonił, oplótł całą smycz na moich łydkach. Naturalnie, przyszedł mi Pan wtedy z pomocą. Klęknął Pan przede mną i rozplątał sznurek. Byłam zachwycona ale, tak mi się przynajmniej wydawało, zupełnie nie dawałam tego po sobie poznać, bo gdy tylko, zupełnie przypadkiem, dotknął Pan mojej nogi, odskoczyłam, poważniejąc, unosząc głowę w obrażonym geście. Nawet jeżeli rozśmieszył Pana trochę mój teatrzyk, Pan też nie dał tego po sobie poznać. Podniósł się Pan z kolan, stanął na przeciwko mnie. Nie bliżej, niż pozwalałaby Panu przyzwoitość, ale nachylił Pan lekko głowę w moją stronę, może nawet trochę się uśmiechnął i spojrzał Pan w moje oczy tak głęboko, że poczułam Pańskie spojrzenie w całym ciele. Staliśmy tak krótką chwilę, w końcu spojrzał Pan w niebo i powiedział, stanowczym, niskim głosem, że będzie czekał tu na mnie za tydzień, o tej samej porze. I odszedł.
     Byłam zachwycona, chociaż nie znałam nawet Pańskiego imienia. Pąsowiałam na wspomnienie miękkiego głosu, nie potrafiłam się skupić na lekcjach francuskiego. W nocy z soboty na niedzielę nie zasnęłam ani na chwilę. Przewracałam się z boku na bok, zastanawiałam się, co założę, czy znowu będzie Pan tak poważny. Czy wyczyta Pan z moich oczu, ile wiosen na Pana czekałam.
    Przyszedł Pan pół godziny wcześniej, widziałam Pana z okna. Miał Pan na sobie taką samą białą koszulę, tylko pierwszy guzik był rozpięty. Uśmiechał się Pan, nucił coś pod nosem. Nie był Pan już tak poważny jak wcześniej. Długo spacerowaliśmy, rozmawialiśmy. Na pożegnanie pocałowałam Pana w policzek.
  Spotykaliśmy się potem każdej niedzieli. I ani razu nie powiedział Pan słowa o swoich emocjach. Za każdym razem kiedy o to pytałam, poważniał Pan, puszczał moją dłoń, milczał. Po kolejnej takiej rozmowie, wyciągnął Pan z kieszeni marynarki bilecik, wręczył mi go i odszedł. Na bileciku był Pański adres. Zniknął Pan.
    Pisałam listy. Nie potrafiłam w nich pisać o swoich emocjach. Pisałam o sprawach bieżących, o tym, czego się ostatnio nauczyłam, o pogodzie, o tym, że zakwitły już konwalie. Wyobrażałam sobie, że jest Pan gdzieś daleko, może za granicą. Czeka na moje listy. Odpowiedział Pan dopiero na trzeci. Papier intensywnie pachniał papierosowym dymem. Wyobrażałam sobie, jak zabierał się Pan do pisania, napisał "Kochana..." i skreślił, "Najdroższa..." i znowu skreślił, wyrzucił kartkę. W końcu zdecydował się Pan na formę bardzo oficjalną "Szanowna Pani..." i znowu nie wiedział Pan pewnie co napisać dalej, odszedł od biurka, zapalił papierosa, zapatrzył się na obcy widok za oknem. Jeszcze nie skończył Pan palić, kiedy przyszło Panu coś do głowy, wyrzucił niedopałek za okno i szybko zapisał kilka zdań. I znowu nic. Kolejny papieros. Tak...z pewnością tak było. Ja czytałam Pańskie listy na werandzie, przykryta kocem. Ciekawe czym pachniały...Może konwaliami, które wstawiła do wazonu moja matka?
  Wrócił Pan po roku, przyszedł pod mój dom, czekał, aż skończę lekcje francuskiego. Wręczył mi Pan wtedy kolejny bilecik, z datą i miejscem spotkania. Innym niż wcześniej. Zabrał mnie Pan wtedy na wieś. Chodziliśmy po lesie, zbieraliśmy konwalie. Pachniały wiosną, nieśmiałością, może moimi listami? Wetknął mi Pan wtedy jedną we włosy, powtarzając jak zaklęcie "Muguet porte le bonheur"-konwalia przynosi szczęście. Kiedy wychodziliśmy z lasu, zapadał już zmrok. Złapał Pan moją dłoń. Drżała. Zapytał Pan, czy jest mi zimno. Zostawił mnie Pan na chwilę na polanie, a kiedy odchodził, złożył na moich ustach gorący pocałunek. Całowaliśmy się jak narzeczeni. Wrócił Pan po kilku chwilach z naręczem suchych gałęzi. Rozpalił Pan ognisko, na około którego tańczyliśmy bez muzyki. Jakby na powitanie wiosny. Był pierwszy maja. Kochaliśmy się wtedy tam, przy gasnącym ognisku. 
   Nie wiem, co było dalej. Wiem, że nie napisze Pan do mnie listu. Nie wystaje Pan pod moim domem co niedzielę. Nie kwitną konwalie, nie ma nawet wiosny. Niech Pan tam zostanie. W tamtej rzeczywistości. W tej nie ma miejsca na takie opowieści. W tej nikt nie umie tak kochać, bez słów. Ja też nie.

środa, 20 lutego 2013

L'amie de la tristesse


niedziela, 17 lutego 2013

1


inspiracja z teatralnych spojrzeń kiepskiego spektaklu. tyle pomysłów, tyle pracy, tyle powagi. 
żebym tylko tymi zdjęciami nie trafiła wyłącznie w samą siebie. próba. ale wiem, jak bardzo będzie więcej.

wtorek, 12 lutego 2013

z wiosną

(żeby do końca zrozumieć ten tekst, zapraszam do lektury pierwszego, który powstał kilka lat temu, a do którego dzisiaj wróciłam. Aż się prosił o kontynuację.   http://today-ornever.blogspot.com/2011/07/bez-bardzo-analogi-jeszcze-nie-mamy.html )

 Z wiosną miała zgoła inaczej. Na wiosnę czekają wszyscy. Ona też czekała, od połowy lutego. Zimą się zapracowywała. Całe dnie spędzała w pracy. Była taka oficjalna. W czarnych kostiumach, z ciasno spiętymi włosami. Do domu wracała późnym wieczorem. Rzucała klucze na blat w kuchni, rozpuszczała włosy, zdejmowała marynarkę, czasami nie zdążyła zdjąć nic więcej, padała na łózko i prawie od razu zasypiała. Przesypiała tak dwie, trzy godziny. Budziła się przed północą, żeby zacząć przygotowania do wiosny.  
  Na parapecie w kuchni hodowała bazylię w trzech doniczkach. Doglądała jej, podlewała i prosiła, żeby nie zwiędła. Opowiadała mi, że jej babcia rozmawiała ze swoimi roślinami. Mówiła, że wtedy rosną z wdzięczności. Nocnym rytuałem było przygotowywanie wiosennych potraw. Piekła drożdżowe bułeczki z malinami. Tańczyła między miseczką z roztopionym masłem i pokruszonymi w dłoniach drożdżami. Przenikała zapachami. Włosy ciągle spadające jej na twarz, bezwiednie je odgarniała, pachniały malinami, bo przypadkiem dotknęła ich ubrudzoną ręką. Dłonie pachniały drożdżami. Uwielbiała ten zapach. Zupełnie tak jak ja. Czasami wkraczałem w ten rytuał, zatrzymywałem ją na chwilę, ściskałem mocno jej dłonie, całowałem nadgarstki, chłonąłem zapach. Przewracała wtedy oczami, całowała mnie w czoło i wracała do swoich zajęć. Robiła to wszystko bardzo szybko, jakby ktoś ją gonił. Śmiała się sama do siebie, nuciła coś pod nosem. Kiedy kończyła, siadała przy stole, podziwiając swoje dzieło i pytała, czy widzę, jaką piękną zrobiła mi sobotę, jaką piękną wiosnę. 
  Nienawidziła sobót. Najczęściej cały weekend przesypiała. Jeżeli przypadkiem się budziła, opowiadała mi, jak będą wyglądały soboty wiosną. Że będziemy mieszkać w wielkim domu na wsi, z przytulną kuchnią, po której ona będzie się krzątać cały dzień.Nacierać mięso rozmarynem, hodował zakwas na wiejski chleb i gotować kompot z kwaśnych jabłek. Na parapecie będzie hodować masę ziół, pod nogami mruczeć jej będzie leniwy kot. O dziesiątej będzie wołała mnie na kawę, a ja przyniosę jej mały koszyk świeżych malin. 
  Mówiła, że weekendy są schematyczne, stworzone dla osób szczęśliwych. Że to czas, który należy komuś poświęcić. Obudzić się we dwoje w białej pościeli, nigdzie się nie spieszyć, niespiesznie jeść śniadanie, a w niedzielę godzinami spacerować po lesie.Mówiła,że spacery w pojedynkę są prawie niemożliwe, jedna kawa w sobotę rano nie pachnie, pościel jest mniej biała, jeżeli wystają spod niej  tylko dwie stopy. 
    Dzisiaj znalazłem nasze stare zdjęcia. Takie, które udało mi się wyrwać z jej nocnego rytuału, kiedy na chwilę ją łapałem, zdjęcia "z ręki". Wyglądają tak, jakbyśmy je robili wirując. Znalazłem słoik z malinami. I kostkę drożdży w lodówce. Rozcierałem je między palcami, robiły się ciepłe, lepkie, ale nie pachniały. Ani trochę.Nie było jesieni. Zimą ja też oddałem się pracy. Wiosna miała być szczęśliwa.

piątek, 8 lutego 2013