piątek, 19 września 2014
"Białe walce" Jana Nowickiego-recenzja
Etykiety:
Recenzja
O tym, że Jan Nowicki jest doskonałym aktorem wiemy wszyscy. O tym, że został wielokrotnie nagrodzony, że z wykształcenia jest pedagogiem dowiedziałam się z sieci. Ale o tym, czy jest dobrym pisarzem postanowiłam przekonać się sama. Przyszło nam bowiem żyć w czasach, w których prawie każdy dobry i kiepski aktor, ma coś do powiedzenia i pisze na ten temat książkę. I niestety fakt, że wydawnictwa podejmują się publikacji tych tekstów wcale nie oznacza, że są one w jakimś stopniu wartościowe.
W Ciechocinku, miejscu pięknym, acz w jakiś sposób zabawnym spotyka się grupa starszych osób. Pod niepisanym przewodnictwem mistrza Serafina przeżywają kolejne, przezabawne, przewidywalne perypetie, które kończy za każdym razem zaskakujący morał. Docent,badacz prawie tysiąca różnych gatunków kleszczy (!), emerytowany polityk, lekarz, przedwojenna akuszerka Stasia i naturalnie, Serafin, niepisany narrator całej historii. Wszystkie, typowe dla kuracjuszy atrakcje, większe lub mniejsze spacery i dancingi, przeżywają razem. Trudno im jednak przejść obojętnie obok przywar pozostałych, wszyscy bowiem wiemy, że im człowiek starszy, tym więcej ma dziwactw i nawyków, które ochoczo komentują pozostali. Stąd też bierze się większość dyskusji, wymian poglądów, które szybko zmieniają się we wspomnienia, często małe kłótnie, utarczki.
Przyznaję szczerze, początkowo niczego nie rozumiałam. Miałam ogromne wrażenie, że wróciłam na drugi rok studiów i właśnie trzymam w dłoniach jedną z lektur, mianowicie "Kubusia Fatalistę" Diderota. Nawet jeżeli moje porównanie może się wydać bardzo abstrakcyjne, widzę tu pewne podobieństwo. Na poziomie ogólnego zarysu i sposobu w jaki Jan Nowicki przemawia do swojego czytelnika. Początkowo odnosi się wrażenie, że tekst jest prosty. Ale nawet mało bystry czytelnik szybko wyłapuje, że to tylko pozory. Prostota tekstu ma skierować naszą uwagę na jego drugie, zawoalowane dno. Przybliżamy zatem nos do książki, skupiamy na niej wszystkie swoje zmysły i...znowu skucha, autor niczego nie przemyca między wierszami. Zatem...powinno się wrócić ponownie do prostej interpretacji? Ale wtedy niczego nie zrozumiemy...Należy chyba po prostu uśmiechnąć się do siebie, przełożyć kolejną kartkę i poddać się przystojnemu Janowi Nowickiemu, z nadzieją, że zaprowadzi nas w końcu do miejsca, w którym zrozumiemy tekst. Wtedy, kiedy uda nam się poddać zagmatwanej lekturze, nagle okazuje się, że tekst naprawdę jest...śmieszny. Naprawdę śmieszny. Kiedy w końcu zrozumiemy jego naturę, nie będziemy w stanie oderwać się od lektury i z przykrością zanotujemy ostatnią, bardzo zresztą udaną fotografię Nowickiego ze smutnym napisem "koniec".
Lektura obowiązkowa nie tylko dla fanów Jana Nowickiego, nie tylko dla tych, których dotyka opisywany tutaj problem, mianowicie, smutne odkrycie, że dobrnęliśmy do jesieni swojego życia, ale również dla tych, którzy cenią sobie nieoczywiste poczucie humoru. "Białe walce" to idealny pomysł na spędzenie melancholijnego, jesiennego wieczoru. Przy tej książce smutek nie ma racji bytu!
niedziela, 14 września 2014
o strachu przed jesienią
Etykiety:
słowo
Wychodził na spacer codziennie rano jeszcze przed szóstą. Pies, którego przygarnął ze schroniska nie lubił towarzystwa obcych ludzi, a przy wszystkich jorkach i jamnikach stawał się niesamowicie agresywny. Dlatego przyzwyczaił się do wczesnego wstawania i spacerów przed czasem, w którym na trawniku robiło się ciaśniej niż w tramwaju, kiedy to wszystkie paniusie wyprowadzały swoje słodkie zwierzątka.
Pogoda tego lata była wyjątkowo łaskawa. Mimo połowy września, w południe słońce rozgrzewało tak bardzo, że trudno było wyobrazić sobie, jak niewiele czasu pozostało do jesieni. Drzewa mimo, że koronami coraz bardziej przybliżały się do ziemi, ciągle jeszcze były zielone. Tylko wcześnie rano, kiedy słońce musiało pokonywać przeszkody postawione na jego drodze przez człowieka, sznurki samochodów na parkingu, wysokie siatki płotów i niezliczone wieżowce, musiał szczelniej owijać się wełnianym swetrem, a pies bez przekonania przechodził przez chłodną od rosy trawę.
Niedziele były zupełnie wyjątkowe. Ulice pustoszały prawie do południa. Zza budynków nie wyjeżdżały rowery wiozące swoich właścicieli do pracy i w ogóle wszystko jakby na chwilę się zatrzymywało, łapało oddech. Nawet jego zazwyczaj skory do spacerów chart, w niedziele z ociąganiem podnosił się ze swojego legowiska.
Wybrali trasę inną niż zwykle, pies poprowadził go w zupełnie innym kierunku. Obydwaj ze smutkiem zauważyli, że z wielkiego dębu spadają już pierwsze, zupełnie żółte liście i pogniecione na mokrej trawie w zupełności nie przywodzą na myśl słynnej polskiej jesieni. Pies spuszczony ze smyczy biegł daleko przed nim. Jesienny mimo wszystko wiatr, pozwolił mu podpalić papierosa dopiero trzecią zapałką. Zaciągnął się głęboko, spojrzał wysoko w górę. Niebo nad nim było nieprzyzwoicie błękitne, zupełnie letnie. Gdyby mógł na chwilę zapomnieć w jakim miejscu się znajduje, że tak naprawdę stoi na skwerze pod własnym blokiem, poczułby słony wiatr Bałtyku i przyjemny zapach chłodnej wody. Kiedy jednak opuścił głowę, zobaczył przed sobą brudną, wysmarowaną przez graficiarzy ścianę. Pies biegł gdzieś daleko przed nim, z nosem przy samej ziemi, wyraźnie czegoś szukał. Powoli ruszył w jego kierunku.
Zupełnie nie dziwił go fakt, że podczas prawie godzinnego spaceru nie spotkał ani jednego człowieka. Zaskoczył go natomiast dziwny dźwięk dochodzący gdzieś z oddali, z miejsca, do którego wyraźnie prowadził go pies. Ta część osiedla była mu prawie obca, rzadko wybierał się na spacery w tym kierunku. Okolica była idealna na wyjście z psem, albo wózeczkiem, czego właśnie się obawiał. Drzewa rosły tutaj znacznie bardziej gęsto, co sto metrów stała wysoka, murowana ławka, która w zamyśle miała być pewnie romantycznym miejscem spotkań kochanków, szybko jednak stała się doskonałym łóżkiem dla okolicznych kloszardów. Chart biegał zadowolony od jednej z takich ław do swojego właściciela, wyraźnie rozkazując mu iść w tym kierunku. W kierunku, z którego dobiegał dziwny dźwięk. Dźwięk, który im był bliżej, tym bardziej przypominał mu ciche chlipanie. Coś pomiędzy kocim kwileniem, a zawodzeniem zrozpaczonej kobiety.
Za jedną z wysokich, murowanych ławek schowała się rudowłosa kobieta. Podszedł do niej, poczęstował papierosem, okrył własnym swetrem. Nie wiedział, czy jej ciało drży z zimna, czy wstrząsa nim spazmatyczne łkanie. Czekał, pozwolił jej się uspokoić. W końcu podniósł ją z mokrej ziemi i ku uciesze psa, złapał mocno i zaprowadził do swojego domu. Bez słowa. Dopiero dużo później, kiedy uspokojona ogrzewała dłonie na ogromnym kubku mocnej herbaty, przyznała mu, że płakała nad zbliżającą się jesienią. Chaotycznie opowiadała, że jesień nigdy nie wróży niczego dobrego, że jesienią zawsze jest sama, że jesień jest smutna i tak bardzo się jej boi. Obiecał, że się nią zaopiekuje. Tej jesieni, następnej i następnej...
wtorek, 9 września 2014
"Lawendowy pokój" Nina George- recenzja
Etykiety:
Recenzja
Dawno temu przeczytałam, że dobra książka to taka, po której czytelnik nabiera ochoty na stworzenie czegoś własnego, książka, której styl tak bardzo w nas zostaje, że przesiąknięci nim zaczynamy tworzyć. Stwierdzenie to towarzyszy mi od lat i w zupełności się z nim zgadzam, bo najczęściej w swoje własne próby literackie pcha nas ktoś inny, ktoś, kto w sztuce pisania jest naprawdę dobry. "Lawendowy pokój" jest pierwszą od dawna powieścią, o ile nie pierwszą w ogóle, po przeczytaniu której nie potrafię wydobyć z siebie konkretnych słów. Nina George zmusiła mnie do przemyśleń tak głębokich, że zupełnie pochłonęły mnie własne myśli.
Paryż, Sekwana. Na wodze kołysze się barka. Apteka Literacka. La Pharmacie Litteraire. W środku samotny mężczyzna, który nie sprzedaje czytelnikom książek po które przyszli, ale sam wybiera to, co jemu wydaje się odpowiednie. W swoich zbiorach ma lektury na złamane serce, na jesienną chandrę, na złość, radość i jest tylko jedna osoba, której nie potrafi wyleczyć literaturą. On sam. Dwadzieścia lat wcześniej spotkał wspaniałą kobietę, jedyną i nieszczęśliwą miłość swojego życia, właścicielkę tytułowego lawendowego pokoju, Manon. Wydaje mi się, że nawet imię nie jest tutaj przypadkowe, wieki temu istniała już bowiem w literaturze kobieta o tym imieniu, Manon Lesaut. Pojawiła się ona w "Historii kawalera des Grieux i Manon Lesaut", powieści przełomowej, opowiadającej bowiem przede wszystkim o namiętności. Namiętność była podstawą poniekąd zakazanego związku Manon i głównego bohatera, Jeana Perdu (tutaj również nazwisko nie jest przypadkowe, Perdu od francuskiego czasownika perdre-zgubiony). Związku, który niespodziewanie zakończył się przed laty i zupełnie zrujnował życie głównego bohatera, który nie potrafi pogodzić się z odejściem ukochanej. Jean szerokim łukiem omija lawendowy pokój, aż któregoś dnia, przypadkiem odnajduje w nim zapomniany list. List od Manon, którego przez dwadzieścia lat nie miał odwagi otworzyć, a który to rzuci zupełnie nowe światło na całą historię i pchnie Jeana do porzucenia dotychczasowego życia i podróży przez prawie całą Francję.
Historia nieszczęśliwej miłości gra tu pierwszoplanową rolę, autorka pozostawia jednak miejsce na innych, równie charyzmatycznych i interesujących bohaterów, takich jak chociażby Max, który w ostatniej chwili wskakuje na barkę pana Perdu by razem z nim wyruszyć w podróż. Podróż smakowitą i pachnącą. Autorce udaje się bowiem przy niewielkiej ilości słów idealnie przekazać czytelnikowi wspaniałe uroki francuskiej prowincji, doskonale oddaje panujący tam klimat, zupełnie przy tym nie zapętlając się w zbędne opisy.
Moje serce Nina George podbiła kategoryzacją czytelników (nie rozwijam! Należy zajrzeć do książki;)), Francją piękną, chociaż nie doskonałą, czyli taką, jaką znam ją ja, połączeniem zagubionych ludzi i ciągot do morza, ale również wielowątkowością i zupełną nieprzewidywalnością. W tej książce wszystko jest bowiem możliwe. Autorka w idealny, chytry sposób wdziera się głęboko w nasze emocje. Nie uniknie tego żaden, nawet najbardziej obojętny czytelnik. Pani George działa w sposób przemyślany i sprytny.
"Lawendowy pokój" poleciłabym zarówno kobietom jak i mężczyznom. Wszystkim tym, którzy posiadają namiastkę wrażliwości, a jeszcze bardziej tym, którzy wrażliwość próbują w sobie odnaleźć. Lektura konieczna jesienią. Daje nadzieje na nowy początek, pokazuje, że w końcu zawsze przychodzi wiosna. Nawet jeśli sytuacja jest beznadziejna, prędzej czy później znajdzie się rozwiązanie. Rozwiązanie, którego poszukiwania należy zacząć od samego siebie.
Paryż, Sekwana. Na wodze kołysze się barka. Apteka Literacka. La Pharmacie Litteraire. W środku samotny mężczyzna, który nie sprzedaje czytelnikom książek po które przyszli, ale sam wybiera to, co jemu wydaje się odpowiednie. W swoich zbiorach ma lektury na złamane serce, na jesienną chandrę, na złość, radość i jest tylko jedna osoba, której nie potrafi wyleczyć literaturą. On sam. Dwadzieścia lat wcześniej spotkał wspaniałą kobietę, jedyną i nieszczęśliwą miłość swojego życia, właścicielkę tytułowego lawendowego pokoju, Manon. Wydaje mi się, że nawet imię nie jest tutaj przypadkowe, wieki temu istniała już bowiem w literaturze kobieta o tym imieniu, Manon Lesaut. Pojawiła się ona w "Historii kawalera des Grieux i Manon Lesaut", powieści przełomowej, opowiadającej bowiem przede wszystkim o namiętności. Namiętność była podstawą poniekąd zakazanego związku Manon i głównego bohatera, Jeana Perdu (tutaj również nazwisko nie jest przypadkowe, Perdu od francuskiego czasownika perdre-zgubiony). Związku, który niespodziewanie zakończył się przed laty i zupełnie zrujnował życie głównego bohatera, który nie potrafi pogodzić się z odejściem ukochanej. Jean szerokim łukiem omija lawendowy pokój, aż któregoś dnia, przypadkiem odnajduje w nim zapomniany list. List od Manon, którego przez dwadzieścia lat nie miał odwagi otworzyć, a który to rzuci zupełnie nowe światło na całą historię i pchnie Jeana do porzucenia dotychczasowego życia i podróży przez prawie całą Francję.
Historia nieszczęśliwej miłości gra tu pierwszoplanową rolę, autorka pozostawia jednak miejsce na innych, równie charyzmatycznych i interesujących bohaterów, takich jak chociażby Max, który w ostatniej chwili wskakuje na barkę pana Perdu by razem z nim wyruszyć w podróż. Podróż smakowitą i pachnącą. Autorce udaje się bowiem przy niewielkiej ilości słów idealnie przekazać czytelnikowi wspaniałe uroki francuskiej prowincji, doskonale oddaje panujący tam klimat, zupełnie przy tym nie zapętlając się w zbędne opisy.
Moje serce Nina George podbiła kategoryzacją czytelników (nie rozwijam! Należy zajrzeć do książki;)), Francją piękną, chociaż nie doskonałą, czyli taką, jaką znam ją ja, połączeniem zagubionych ludzi i ciągot do morza, ale również wielowątkowością i zupełną nieprzewidywalnością. W tej książce wszystko jest bowiem możliwe. Autorka w idealny, chytry sposób wdziera się głęboko w nasze emocje. Nie uniknie tego żaden, nawet najbardziej obojętny czytelnik. Pani George działa w sposób przemyślany i sprytny.
"Lawendowy pokój" poleciłabym zarówno kobietom jak i mężczyznom. Wszystkim tym, którzy posiadają namiastkę wrażliwości, a jeszcze bardziej tym, którzy wrażliwość próbują w sobie odnaleźć. Lektura konieczna jesienią. Daje nadzieje na nowy początek, pokazuje, że w końcu zawsze przychodzi wiosna. Nawet jeśli sytuacja jest beznadziejna, prędzej czy później znajdzie się rozwiązanie. Rozwiązanie, którego poszukiwania należy zacząć od samego siebie.
niedziela, 7 września 2014
"Dla Ciebie wszystko" Katarzyny Michalak-recenzja
Etykiety:
Recenzja
fot.Wydawnictwo Literackie |
Ania
jest świeżo upieczoną panią doktor. Właśnie wraca na wieś, do
swoich krewnych, skąd ma zamiar wyruszyć, najpierw do Gdańska, do
przystojnego pana doktora, a zaraz potem na staż do Stanów. I
wszystko byłoby dokładnie tak, jak zaplanowała, gdyby nie fakt, iż
znalazła się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie.
Chociaż, dla Daniela, przystojnego zbira, którego ściga
policja całego świata, miejsce i czas ich pierwszego spotkania były
najważniejszym momentem dotychczasowego życia, był
bowiem...umierający. Ania ratuje zakatowanego mężczyznę, szczerze
wierząc, że jej pierwszy prawdziwy pacjent zniknie z jej życia tak
samo szybko, jak się w nim pojawił. Nie wie jeszcze, że ten
mężczyzna przewróci jej spokojne, poukładane życie do góry
nogami. I nie będą to szczęśliwe zbiegi okoliczności, ale
kolejne, rzucane jej pod nogi kłody i ludzie, obok cierpienia
których młoda, wrażliwa kobieta, nie będzie w stanie
przejść obojętnie.
Autorka
zaczyna swoją opowieść od chorego chłopca, który razem ze
swoją mamą trafia do szpitala, w którym ta, z braku
pieniędzy, musi go zostawić samego na noc i...nigdy już po niego
nie wraca. Rzadko zdarza się, żeby autor już w pierwszych słowach
tak bardzo wzruszył czytelnika. Zazwyczaj bowiem akcja, napięcie,
budowane są stopniowo, z każdym kolejnym zdaniem, tak, żeby cały
czas utrzymać biednego czytelnika w niepewności. Z lekką obawą
przeszłam przez to do pierwszego rozdziału pewna, że skoro autorka
już na pierwszych stronach wzbudziła tak ogromne emocje. Wydawało
mi się, że dalej będzie się rozwodziła nad smutnym faktem
porzuconego chłopca. Ach, jak bardzo się myliłam! K. Michalak
wcale stopniowo nie buduje napięcia. Przerzuca czytelnika z jednej
skrajnej sytuacji, w kolejną, z sielankowej sceny, do kompletnej
rozpaczy. Nie oznacza to jednak, że powieść przeładowana jest
faktami, wręcz przeciwnie. Zło całkiem harmonijnie przeplata się
z dobrem, wiejskie obowiązki z ucieczką ściganego przestępcy.
„Dla
Ciebie wszystko” jest pierwszą od dawna powieścią, którą
przeczytałam w mniej niż dobę. Szczęśliwie nie jest również
optymistyczną opowiastką o nudnej miłości. Jest opowieścią,
przy której w zupełnie magiczny sposób można
zapomnieć o Bożym świecie, a o to przecież chodzi czytelnikowi
sięgającemu po każdy możliwy gatunek literacki.
poniedziałek, 1 września 2014
"Bat na koty" Jerzego Niemczuka-recenzja
Etykiety:
Recenzja
fot. Wydawnictwo Literackie |
Czytając Bat na koty czułam
się jakbym była dzieckiem na wakacjach u babci na wsi. Miałam może
sześć lat, babcia mieszkała na wsi podobnej do Małego opisanego w
powieści. Pachniało wtedy żniwami, świeżym chlebem i rzepakowym
miodem. Nie to wspominam jednak najmocniej. Wieś była dla mnie
trochę przerażająca. Nad moimi głowami ciągle huczeli dorośli,
którzy rzadko się uśmiechali. Ciągle mięli coś do
zrobienia i bardzo interesowali się sprawami sąsiadów. W
szczególności tymi, które przysparzały im jakiś
kłopotów. Patrzyłam na nich z dołu, nic nie rozumiejąc.
Polska wieś nie była wtedy idylliczna, była smutna. Taką też
przedstawił ją Jerzy Niemczuk.
Dla czytelnika, któremu
polska prowincja jest zupełnie obca, wyraźny obraz podziału niemal
klasowego, może się wydać nieco przekoloryzowany. Nic bardziej
mylnego. Na wsi ludziom wiedzie się doskonale, albo nie wiedzie się
wcale. Ci pierwsi osiadają w przepięknych siedliskach, kiedy już
dostatecznie się wzbogacą, drudzy nie mają wyboru. W Bacie na
koty spotykamy przede wszystkim biedną Asię i tajemniczego
Rafała. Asia jest samotną, bezrobotną matką, Rafał tajnym
agentem. On niby żyje na wsi, ale jest od jej rzeczywistości
zupełnie oderwany. Ona natomiast nie widzi najmniejszej szansy, żeby
móc się od tej rzeczywistości odbić. Z czasem ona zaczyna,
bardzo powoli, zarabiać pierwsze pieniądze, ściągana za każdym
razem, kiedy coś jej się uda, ponownie na dno, przez swoich
teściów. Jego sytuacja zmusza do bratania się z wiejską
ludnością, przede wszystkim tą, o szemranych dochodach.
Akcja rozwija się powoli, nic nie
może umknąć wścibskim sąsiadom i wszystko okraszone jest ich
komentarzem. Sceny, do których przyzwyczaił nas autor w
Ranczu są tu bardzo rzadkie. Mimo to, po pewnym czasie
zaczęłam doskonale orientować się w społeczności i krajobrazie
opisanej w książce mazurskiej wsi. To, co na początku wydawało mi
się nie do zniesienia, wieczne kłótnie starych, wiejskich
małżeństw, których główną rozrywką jest
plotkowanie, z czasem zaczyna wciągać.
Idylla wsi, która mimo
wszystko ukrywa się w zaroślach jeziora, czy chociażby w karmieniu
tytułowych kotów, prędzej czy później pochłania
czytelnika. Wiejscy ludzie, którzy mieszczuchom mogą
przypominać aborygenów, nieprzyjemny gatunek na wymarciu, po
pewnym czasie zaczynają wydawać się sympatyczni. Autor doskonale
pokazał twardych ludzi, którzy do wszystkiego w życiu doszli
własnymi rękami, a mimo to, przy całej swojej szorstkości,
zachowali dobre i szczere serce.
Bat na koty to bardzo dobrze
napisana opowieść o życiu. Życiu monotonnym i przewidywalnym, w
którym mimo wszystko zdarzają się cuda. I nie mam tu na
myśli gwiazdki z nieba, czy rycerza na białym rumaku, ale małe
zbiegi okoliczności, które przy odrobinie szczęścia
potrafią zagwarantować człowiekowi lepsze jutro.