poniedziałek, 27 lipca 2015

Wakacje- Nina Majewska-Brown

  Moja przygoda z Hiszpanią nie jest zbyt brawurowa. Lubię film "Vicky Christina Barcelona", od dwóch lat uczę się hiszpańskiego, niestety z różnym skutkiem. Nie chciałabym jednak zniechęcać tych, którzy chcieliby zacząć uczyć się tego języka. Jest bardzo prosty. Naprawdę. Tym bardziej, jeżeli zna się francuski. Lubię też cavę i churrosy. Podstawy mam zatem średnie. I prawdę powiedziawszy w ogóle mi to nie przeszkadza. Jeżeli jednak mam spędzić dwa tygodnie w Barcelonie za cenę jednej książki? Kto by nie skorzystał?
  Nina razem ze swoją zupełnie zwyczajną rodziną wyjeżdża na wymarzone wakacje do Hiszpanii. Razem z mężem Bartkiem, synem Jaśkiem i małą Klarą, przylatują do Barcelony. Idylliczny pobyt w romantycznym mieście przerywa niespodziewana...wizyta teściów. Rodzina Niny próbuje ułożyć się z babcią i dziadkiem. Z różnym skutkiem. Teściowie ostatecznie wyjeżdżają jednak szybciej, zostawiając rodzinie Braun jeszcze kilka dni błogiego lenistwa. Utopijne wakacje przerywa niespodziewane wydarzenie, które nie tylko przewraca do góry nogami życie Niny, ale całą fabułę i klimat książki.
fot. pinterest (sprawdźcie sobie czym są churros, koniecznie!)
  Mimo mojej dość średniej fascynacji Hiszpanią, autorce (notabene również Ninie) szybko udało się wciągnąć mnie w hiszpańską idyllę. Trudno wbić się w cieniutką granicę pomiędzy nudnawymi długimi opisami, a ich zupełnym brakiem (który wcale nie jest dobry, bo książka nie tworzy wtedy w wyobraźni żadnego obrazu). Tutaj jak najbardziej się to udało. Dodajmy jeszcze przystępne poczucie humoru, urlopowe problemy w stylu tych, które pamiętam, kiedy to moja mama pakowała mnie, siostrę i tatę na wakacje, a wyjdzie z tego naprawdę przyjemna lektura. Taka do poczytania w pełnym słońcu na plaży.
  Przed samym powrotem do Polski akcja odwraca się o 180 stopni. Gdybym czytała na stojąco, z pewnością od razu bym usiadła. Zamiast tego zapaliłam papierosa i nieprzerwanie czytałam aż do samego końca. Ze łzą w oku. Od tego momentu książka przestaje być zabawna. I chociaż z czasem jej humor wraca, więcej tu nostalgii, przemyśleń, spraw trudnych, słów niewypowiedzianych.
  Jakiś cza wcześniej pisałam o tym, że rzadko sięgam po debiuty. Często bowiem okazują się dość średnie. Ten z pewnością do takich nie należy. Autorce należą się ogromne gratulacje za ciekawą fabułę, przystępny język i odwagę, że chciała podzielić się swoim tekstem z nami. Z przerażeniem myślę tylko o tym, czy poza imieniem, historię książkowej Niny, łączy coś więcej z autorką. Mam ogromną nadzieję, że nie.
  "Wakacje" to książka, która wbrew pozorom, na długo zostaje z czytelnikiem. Doskonały debiut, który zapowiada, miejmy nadzieję równie dobrą kontynuację. Polubiłam Ninę. I chcę więcej! 

niedziela, 26 lipca 2015

Uroczysko- Magdalena Kordel


  Wyznaję wyższość polskiej wsi nad Toskanią, Prowansją i każdym innym Saint-Tropez. Myślę, że szukamy szczęścia stanowczo zbyt daleko. Zapominamy o tym, jakie piękno czeka na nas nad Bałtykiem, na Mazurach. Mieszkam w przepięknym miejscu, nie do końca jeszcze zniszczonym przez cywilizację. Rano budzi mnie pianie koguta, wieczorem nie słyszę szumu ulicy, ale bezkresną ciszę. Tego samego szukam w książkach. Do takiego właśnie świata zupełnie przypadkowo wpadła Maja, główna bohaterka "Uroczyska".
  Życie Mai właśnie legło w gruzach. Mąż zostawił ją dla młodszej Wiolety. Jakby tego jednak było mało, wziął kredyt pod zastaw domu i teraz dom zajmuje komornik. Maja musi znaleźć dla siebie i córki Marysi nowe miejsce do życia. W poszukiwaniu wytchnienia, miejsca, w którym mogłaby spokojnie przemyśleć swoją sytuację, wyjeżdża w góry, do Malowniczego. Wpada na chwilę. Nawet nie zauważa, kiedy zaczyna powoli zapuszczać korzenie.
  "Uroczysko" zaczyna dramat. Bo jakby na to nie patrzeć, rozwód, kłopoty finansowe, a nawet bezdomność (sic!), są poważnymi problemami. Jednak nawet kiedy Maja jest załamana, płacze, nie potrafi zobaczyć swojej przyszłości, nie przestaje...żartować. Tak, "Uroczysko" jest przede wszystkim przezabawne! I kiedy to piszę, nie mam na myśli średnio śmiesznych dowcipów utkniętych tu i tam, ale przesycone humorem dialogi i zabawne sytuacje, które najczęściej wynikają z...roztrzepania głównej bohaterki.
  Nawet nie wiem, w którym momencie "Uroczysko" totalnie mnie wciągnęło. Uśmiechałam się przez całą lekturę i z przyjemnością sięgnę po kolejne części.
  Do zabrania ze sobą na plażę, albo do poduszki w deszczowy dzień. Myślę, że z przyjemnością sięgnęłabym po nią również jesienią. Przenosi w przepiękne, skądinąd Malownicze miejsce! :) Skłania również do rozejrzenia się wokół siebie, zauważania miejsca, w którym przyszło nam żyć. Może okaże się, że podobnie jak główna bohaterka "Uroczyska" sami odkryjecie swoje własne Malownicze? :)

poniedziałek, 20 lipca 2015

Fejsbuki i śmierć

senty-ekskre-menty i ultrafotografia

Dużo wokół mnie ostatnio śmierci. Nie takiej bliskiej, która powoduje płacz i zepchnięcie w czarną otchłań depresji, ale takiej informacyjnej. Gdzieś czytam, że ktoś umarł. Ktoś mówi, że zmarł ktoś. W kolejnym z kolei nekrologu czytam nazwisko, które coś mi mówi. Nie umiem tylko przypomnieć sobie, co. To jednak wcale mnie nie boli. Nie skłania nawet do myślenia. Znacznie bardziej bolą mnie fejsbuki.
Jakiś czas temu dowiedziałam się, że zmarł mój kolega. Kiedyś byliśmy naprawdę blisko. I mówiąc blisko mam na myśli właśnie tę bliskość. Potem jednak jakoś się rozmyło, rozpadło. Było ostatnie spotkanie, o którym żadne z nas nie pomyślało, że może być naprawdę ostatnie. Były życzenia na urodziny, krótkie komentarze, że ładnie wyszłam na zdjęciu. Była wymiana wiadomości krótszych niż sto sześćdziesiąt znaków. Kto z nas miał wtedy ostatnie słowo?
A potem życie poszło w dwie zupełnie różne strony. Tak czasami jest. Dorosłych, nawet tych tak jak ja, młodych dorosłych, charakteryzuje to, że nie płaczą. Nie zastanawiają się nad tym, ile dni upłynęło od ostatniego smsa i jak wyglądało ostatnie rozstanie. Choć może on jednak płakał?
Minęło bardzo dużo czasu. Chyba dwa lata. W młodym życiu to ogromna przepaść. Nie pamiętałabym pewnie nawet imienia, gdyby nie on. Fejsbuk. Zaczynam z nim dzień i często na nim kończę. Przeglądam spamowate informacje, zdjęcia obiadków, noworodków, piesków i kotków. Bez emocji. Nie klikam, że lubię, bo to nie jest chyba w modzie. Wcale zresztą nie lubię. Ani tych zdjęć, ani fejsbuka. W obliczu wszystkich postów, które przeglądam, zawsze wypadam blado. Obiad na moim talerzu nie jest aż tak kolorowy, mój pies nie jest fotogeniczny. Nie mam noworodka, a mój status od dawna nie zmienił się nawet na to skomplikowane. Nie myślę o tym co tam widzę. Coraz częściej natomiast bardzo mnie to denerwuje.
Czy pamiętam jego ostatnie zdjęcie? Pamiętam, bo akurat kliknęłam, że lubię. Dodał je całkiem niedawno. Spojrzałam na zupełnie uśmiechniętą twarz, którą doskonale kiedyś znałam. Wcale nie zaczęłam wspominać, nie zapaliłam przy tym papierosa. Po prostu kliknęłam i zjechałam niżej.
A potem okazało się, że nie żyje. Pogrzeb dawno się już odbył. Nie wyobrażam sobie zresztą, że miałabym na niego pójść. Nie znaliśmy się chyba aż tak dobrze. Czy on pojawiłby się na moim? Nie wiem.
Wiem jedno. W obliczu licznej wokół mnie śmierci, cały czas robię jedno. Przeglądam fejsbuki. Widzę to zdjęcie, które dodał niedawno. Widzę te, które kliknęłam zanim się poznaliśmy. Podobały mi się. Widzę dodaną ostatnio piosenkę. Ostatnią. Widzę komentarze wymieniane  na temat pierdół. Zabawne.
On tu nadal istnieje. Gdybym nie dowiedziała się, że nie żyje, dla mnie istniałby stale tak samo. Przeglądam ten profil i widzę, że on tu przecież nadal jest.
I zastanawiam się, kiedy zniknie? Czy w ogóle? Przecież nikt nie zna hasła do jego profilu. Jak mogą zatem go usunąć? I dlaczego mięliby to robić? Czy może jednak powinni?
Nie mogę przez niego spać, choć gdyby nie śmierć, nigdy bym pewnie już o nim nie pomyślała.
I ciągle nie daje mi spokoju jedna myśl. Co z tymi wszystkimi fejsbukami? Czy nasze dzieci odwiedzać je będą zamiast grobów? Pierwszego listopada wszyscy usiądą do laptopa? A kto zaopiekuje się blogami? Kto poinformuje wirtualnych znajomych? No kto?
Smutno mi strasznie.

Kilka dni lata- Magdalena Sobieszczańska

   Kolejna wakacyjna propozycja od polskiej autorki, której zawdzięczamy między innymi scenariusz do "Domu nad Rozlewiskiem". Pozostając w kategorii książek na lato, które zostają w pamięci, a nie są nudnawymi romansidłami, sięgnęłam po nowość, która znowu skusiła mnie...przepiękną okładką.
  Maja właśnie rozstała się z mężem, Jankiem. Wróciła do rodzinnego domu, gdzie razem z mamą Janiną i tatą Kostkiem, zamieszkała babcia Amelia. Maja nie pogodziła się z decyzją męża, dlatego...codziennie wystaje pod jego domem, żeby sprawdzić, czy do mieszkania wraca sam, czy może z jakąś kobietą. Maja skrywa zatem tajemnicę. Nie jest to jednak jedyna tajemnica tej książki. Babcia Amelia przeżyła wojnę, Sybir i...wielką miłość do Żory. Niestety historię wielkiej miłości powierza...małemu Kubie, który od razu o wszystkim zapomina, na rzecz kolejnej gry komputerowej. Nikt nie wie również, co zdarzyło się w strajkującym Gdańsku, z którego uciekła Janina. A jej mąż, Kostek? Czy rzeczywiście jest tak bardzo transparentny?
  Doskonały melanż codzienności, z trudną przeszłością. Podczas lektury wpadłam na banalny wniosek, że "Kilka dni lata" jest bardzo...życiowe. Jakkolwiek strasznie to brzmi, to tak naprawdę jest. W sensie przeplatającej się teraźniejszości i wspomnień. W życiu jest przecież dokładnie tak samo. Ciągle wspominamy. Jak spędziliśmy zeszłe lato, jak smakowała ta sama zupa przygotowana przed laty przez babcię, jak wyglądała ta sama kamienica przed renowacją, co robiliśmy rok temu o tej samej porze. Prawda, że człowiek ciągle żyje jakby przeszłością? Co jednak jeżeli los zmusza nas do tego, by zupełnie się od tej przeszłości odciąć, zapomnieć i nigdy nikogo do naszej tajemnicy nie dopuścić? A może jest tak, że każdy z nas nosi w sobie taką tajemnicę, tylko zupełnie o niej nie myślimy?
  Wakacje, w szczególności w pogodowo kapryśnej Polsce, nie zawsze oznaczają smażenie się na plaży i burzliwy romans, ale konfrontację z tym, czego przez cały rok unikamy, na co nie mamy czasu.
  W książce ogromnie rzuca się w oczy również los...dzieci. Dzieci, które wychowując się bez rodziców wyrastają na smutnych i zgorzkniałych dorosłych.
  Propozycja bardzo wakacyjna. Z przekrojem polskich krajobrazów w tle. Ze wspomnieniem wojny. Z nostalgią. Nic nie jest tu przekolorowane. Jest za to bardzo prawdziwe. I skłaniające do przemyśleń, a jednocześnie bardzo...wakacyjne.

niedziela, 12 lipca 2015

Francuska opowieść- Krystyna Mirek

   Jeżeli jesteście, podobnie jak ja, mało odporni na piękne okładki i mimo słynnego powiedzenia, szczerze wierzycie, że jeżeli patrzycie na przepiękną, wiele mówiącą okładkę, wiecie, że środek będzie się musiał obronić, z pewnością nie raz sięgnęliście po książki wydawnictwa Filia. Ja, chcąc nie chcąc, nabieram się na to, przy każdej nowości.
  Autorka "Francuskiej opowieści" zaczyna swoją historię w...Polsce. Berenika, zwana również Beatą, wybiera się na winobranie razem ze swoim chłopakiem- Jakubem. Beata ciągle nie wie, czy Jakub jest tym jedynym, tym na całe życie. Wodzi swojego narzeczonego za nos, ten natomiast, coraz częściej zastanawia się nad tym, jak długo to wytrzyma. Sytuacji nie poprawiają pojawiający się nie wiadomo skąd: Kacper- były chłopak Bereniki i Oliwia...była dziewczyna Jakuba. Ich losy splatają się ze sobą i prowadzą do romantycznej, francuskiej winnicy. Na miejscu czeka na nich wredny Aleks i tajemniczy hrabia. Dlaczego hrabia nigdy nie wychodzi ze swojego zamku? I przede wszystkim, dlaczego początkowo negatywna postać Aleksa, z każdą stroną coraz bardziej nas do siebie przekonuje?
  Są dwie kategorie wakacyjnych czytelników. Jedni wybierają w wolnym czasie takie lektury, które wymagają zaangażowania, przemyślenia. Sięgają po klasykę, którą przez pozostałe pory roku z jakiś powodów omijali. Drudzy natomiast wybierają takie książki, które wywołują na twarzy uśmiech. Są równie wakacyjne, jak ich nastrój. Z pewnością należę do drugiej grupy. Ciężkie lektury wolę zostawić na jesień. W wakacje za to wybieram takie książki, które przeniosą mnie do miejsc, w których nie mogę być. Nie oznacza to jednak, że przez dwa miesiące czytam wyłącznie harlequiny. Wręcz przeciwnie! Chcę, żeby książka mnie wciągnęła, wywołała jakieś emocje. W tym roku stawiam przede wszystkim na polskich autorów.
  Krystyna Mirek opowiedziała historię nieprzegadaną, pełną przyjemnych zwrotów akcji. Im bliżej końca, tym więcej emocji. Wydawało mi się, że autorka powoli się "rozkręca". Pod koniec naprawdę trudno było się oderwać od książki. Tym bardziej, że bohaterzy, którzy początkowo wydawali się tymi ważniejszymi, schodzą z czasem na drugi plan, a akacja zaczyna się kręcić wokół tych drugoplanowych, chociaż znacznie bardziej charyzmatycznych.
   Dla frankofilek i tych, którzy marzą o podróży do Francji!

środa, 8 lipca 2015

Pod Słońcem Prowincji- Katarzyna Enerlich


Nie jestem typową 22-latką. Kocham święty spokój, wieś i mój rodzinny dom. Nade wszystko jednak, uwielbiam życie, które podporządkowane jest wyłącznie naturze, porom roku. Lubię chodzić boso, piec domowy chleb, obserwować, jak na parapecie z pestki cytryny wyrastają ciemnozielone liście. Wydaje mi się, że nie są to typowe zajęcia młodego człowieka. Młodzi ludzie lubią zabawę, a nie spokój, kontakt z przyrodą. Czasami przez to czuję się...staro. Nie o tym jednak. Tego samego szukam w lekturze. Bardzo rzadko jednak znajduję. 
  "Pod Słońcem Prowincji" to zbiór wszystkiego, co...wiejskie. Autorka zebrała ludowe opowieści, historie swojej sąsiadki Marty, przepisy na zdrowe dania i domowe kosmetyki (!). To również opowieść o tym, jak układa się życie, kiedy jego rytm dyktują pory roku i to, co akurat wyrośnie w ogrodzie. Historie pochodzą przede wszystkim z miejsca, w którym mieszka Katarzyna Enerlich- z Mazur. Dawniej na tych terenach mieszkali Niemcy. Wysiedleni, dzisiaj często wracają do swojej pierwszej ojczyzny.
  Wydaje mi się, że nie mogłam znaleźć lepszej książki na początek moich wakacji, pobytu na wsi. Moja Brodnica nazywana jest bramą Mazur, opisane historie są mi zatem bardzo bliskie. Przytoczone przepisy okazały się bardzo inspirujące. Zrobiłam na przykład ciastka owsiane z przepisu znalezionego w książce. Zniknęły bardzo szybko! Nie przepisy, nie piękne historie były dla mnie podczas lektury najbardziej pouczające. Najważniejsze okazało się to, co pomiędzy.
  Katarzyna Enerlich zwróciła moją uwagę na to, co wydawało mi się oczywiste, nigdy jednak o tym nie myślałam. Mam tu na myśli czerpanie czystej, niczym niezmąconej przyjemności, szczęścia z tego, co najprostsze. Niby banał, prawda? Ale czy zatrzymujecie się rano na chwilę, by spojrzeć na wschodzące Słońce i nabrać energii na cały dzień? Czy zamiast chować się pod parasolem, nie lepiej podczas deszczu, wyjść boso na rozgrzaną i wilgotną letnią ziemię? Sprawdzić, jak pachną malwy, albo co można zrobić z zebranej na polu nawłoci?
 Po lekturze "Pod Słońcem Prowincji" czuję się...spokojniejsza, zainspirowana. Naprawdę. Nie twierdzę, że ta książka trwale zmieni moje życie. Z pewnością jednak dała mi to, czego w tej chwili potrzebowałam. Pokazała, że szczęście znajduje się w harmonijnym życiu. A harmonia i spokój są w nas, trzeba tylko pomóc im wyjść ponad stres i ciągłą gonitwę.

wtorek, 7 lipca 2015

Sweetland- Michael Cummey


 Nowa Funlandia. Malutkie Sweetland, z którego dawno uciekli wszyscy, którym zależało na "normalnym" życiu. W miejscowości została zaledwie garstka dziwaków, przede wszystkim ludzi starszych, którzy przeżyli tam większą część swojego życia. Przyzwyczajeni do życia w rytmie przypływów i odpływów, nagle otrzymują zaskakującą propozycję. Rząd wysiedla małe osady, takie jak Sweetland, proponując mieszkańcom sowite zadośćuczynienie(realna praktyka mająca miejsce już w XX wieku). Żeby jednak sprawa mogła dojść do skutku, na przesiedlenie muszą zgodzić się wszyscy mieszkańcy. To, mimo, że wydaje się być naprawdę niemożliwe, również miało miejsce. Obecnie przesiedlenia mają miejsce przy zgodzie 90% mieszkańców. Problem pojawia się, w momencie, kiedy zdecydowanym mieszkańcom na drodze staje jeden człowiek-główny bohater- Sweetland.
  W Sweetland naprawdę nie mieszka nikt normalny. Każdy z niewielu mieszkańców ma swoje dziwactwa. Zabawne, często uciążliwe przywary, do których inni zdają się być zupełnie przyzwyczajeni. We współczesnym świecie, w dużym mieście, sytuacja jak ta nigdy nie miałaby racji bytu. Kto z nas chciałby przychodzić do fryzjera, który nigdy nikogo nie ostrzygł? Albo czy ktoś odwiedzałby staruszkę, która nigdy, naprawdę nigdy, nie wychodzi ze swojego domu? Społeczeństwo najczęściej izoluje, spycha na margines i zupełnie nie przejmuje się dziwakami. Tutaj jednak, przy tak niewielkiej liczbie mieszkańców, ludzie musieli nauczyć się nie tylko tolerować dziwactwa innych, ale wchodzić w nie. Grać w taki sposób, by salon fryzjerski bez fryzjera nadal funkcjonował, a staruszka nie uschła zupełnie w czterech ścianach swojego domu.
  "Sweetland" jest dla mnie przede wszystkim opowieścią o samotności. W tle rzeczywiście majaczy sytuacja państwa, społeczeństwa, czy ludzi skazanych na wysiedlenie. To, co moim zdaniem wysuwa się jednak na pierwszy plan, to bezkresna samotność Sweetlanda i...zupełne pogodzenie z nią. Czytając powieść miałam wrażenie, że z każdej rutynowej czynności wykonywanej przez bohatera, wyziera smutek. Sweetland się nie uśmiecha, nie odnajduje przyjemności w żadnym, z wykonywanych zajęć. Żyje z dnia na dzień, zupełnie nie widząc otaczającej go rzeczywistości. Z wyjątkiem Jessego, dziwnego chłopca, o którym nie do końca wiadomo, jak myśleć. Autor nie uściśla, czy Jesse jest upośledzony, chory, czy tylko...wyjątkowy. To nadaje chłopcu aurę tajemniczości i paradoksalnie, dodaje normalności.
  "Sweetland" w swojej pustce jest naprawdę piękne. Życie prawie zupełnie pozbawione cywilizacji, przyroda, która nadaje rytm każdej czynności. Nie jest to jednak miejsce, do którego mamy ochotę wybrać się na wakacje. Tam nigdy nie świeci słońce. Przy wnikliwej lekturze rozumiemy jednak, że to, co radosne, lekkie, przyjemne, nie zawsze bywa lepsze. Nostalgia jest człowiekowi potrzebna dokładnie tak samo, jak radość. "Sweetland" wciąga, skłania do refleksji.

sobota, 4 lipca 2015

Zachcianek- Katarzyna Michalak

   Wydaje mi się, że nie ma bardziej wakacyjnej polskiej autorki niż Katarzyna Michalak. Jej książki przenoszą w najpiękniejsze polskie miejscowości. Bez zbędnych słów, doskonale oddaje ona klimat miejsc, do których chciałybyśmy uciec od codzienności, od dojmującego upału.
   "Zachcianek" jest kontynuacją "Poczekajki". Główna bohaterka, doktor weterynarii- Patrycja, spełniła swoje marzenie, zamieszkała ze swoimi rycerzem- Gabrielem. Niestety, nic nie wygląda tak, jak sobie to wcześniej wyobrażała. Gabriel bardziej ceni sobie swoją niezależność, niż miłość do Patrycji. Ciągłe kłótnie nie umacniają związku. Sprawiają natomiast, że główna bohaterka coraz bardziej tęskni za Chatką w Poczekajce, Tracą na tym również jej magiczne zdolności...Krąg coraz bardziej martwi się, o utratę jednej ze swoich czarownic. Dlatego postanawia troszkę pokierować życiem Patrycji. Czy Patrycji nie odbije się to czkawką? Co z Chatką? Gabrielem? I co w tym wszystkim robi, wydawać by się mogło, czarny charakter- Łukasz?
   Wpadłam w szał zbierania książek idealnych na wakacje. Mam ich coraz więcej, a wydaje mi się ciągle, że przeczytam je w dwa tygodnie, a potem, o zgrozo, zostanę bez lektury. Sytuacja taka z pewnością nie będzie miała miejsca, gdyby jednak, wiem, że sięgnęłabym po książki pani Michalak, które mam na swojej półce. "Zachcianek", tak jak pozostałe książki autorki, odpowiadają mi swoim ciepłem, lokalnością i lekkością.
  Magiczne zdolności kobiet w "Zachcianku" wydały mi się naprawdę piękne i bardzo...rzeczywiste. Każda bowiem z nas, może, podobnie jak główna bohaterka, zostać marzycielką. Czarownicą, która dzięki swoim zdolnościom, jest w stanie spełniać swoje marzenia. Trzeba tylko bardzo bardzo w nie wierzyć. Absolutnie wierzę w kobiecą magię, siłę kobiecej przyjaźni i tego, że jeżeli czegoś naprawdę chcemy, zostanie nam to dane. Musimy tylko, tak jak Patrycja-uważać na to, o czym marzymy. Nie zawsze to, co w pierwszej chwili wydaje się wspaniałe, na dłuższy czas będzie równie niesamowite. Marzcie z umiarem! :)
  Idealna na lato. I przepięknie wydana. Dla tych, którzy leżą na plaży, tak jak ja, pod gruszą na hamaku, albo dla tych z Was, które nie mogą wyrwać się z miasta. Ta książka ma zdolność teleportacji! :)

czwartek, 2 lipca 2015

Inna bajka- Kasia Bulicz-Kasprzak

   Życie młodych ludzi do pewnego momentu zawsze jest takie samo. Szkoła, przyjaciele, pierwsza miłość, pierwszy papieros, problemy z matematyką, wieczna wojna z rodzicami. Potem matura, w większości przypadków studia i...i nagle okazuje się, że nic już nie jest takie ujednolicone. Jedna z przyjaciółek wyjeżdża na studencką wymianę, inna znajduje miłość życia, bierze ślub. Ta najbardziej zbuntowana wyjeżdża stopem gdzieś w nieznane, zdobi ciało kolejnym tatuażem. Nie da się już porównywać. Ucieka to co znane, bezpieczne na rzecz dorosłości. Ta przychodzi u każdego w zupełnie innym momencie. Czasami lezie powoli, dojrzewa. Innym razem spada jak grom z jasnego nieba. Albo jak...nieplanowana ciąża.
  Karolina ma 24 lata i zupełnie normalne życie. Studiuje chemię, mieszka w akademiku. Na weekendy wraca do rodziców, po słoiki. Razem z przyjaciółmi wyjeżdża do Karpacza. Wsiadając do pociągu nie wie jeszcze, że ta podróż zupełnie zmieni jej życie. Wywróci je do góry nogami.
  Od dawna miałam ochotę na taką książkę. Na polską autorkę, coś lekkiego ale bez przesady, wakacyjnego, ale nie nudnego. I nie o kobiecie w średnim wieku, ale o mojej rówieśniczce. Dlatego kiedy tylko ją odebrałam, odłożyłam wszystkie inne i od razu zabrałam się do czytania. Z przyjemnością oddałam się lekturze, która niestety, bardzo szybko się skończyła. I nie zawiodła mnie ani trochę.
  "Inna bajka" przepełniona jest emocjami. Autorka z ogromną płynnością, na jednej nawet stronie przechodzi od nostalgii przez złość, po śmiech. Książka z pewnością jest pełna humoru, chociaż to, co przydarzyło się głównej bohaterce, wcale jej nie cieszy. Dla Karoliny stan błogosławiony to jeden wielki koszmar. Nudności, zgaga, ból kręgosłupa... opowiada o nich w naprawdę zabawny sposób.
  Od razu poczułam sympatię do głównej bohaterki. Sama znajduję się gdzieś na życiowym zakręcie, chociaż zupełnie innym niż ten jej. Łączy nas jedno. Obydwie nie widzimy (Karolina przynajmniej na początku) wyjścia z tego, co nas spotkało. Autorka zgrabnie, w naprawdę przyjemny sposób pokazuje jednak, że nawet to, co w pierwszej chwili wydaje się być kompletną katastrofą, prędzej czy później staje się codziennością, zaczyna być znośne, a potem nawet miłe.
  Tegoroczne wakacje postanowiłam (tak jak pisałam we wcześniejszym poście) spędzić na lekkiej, przyjemnej lekturze, ale takiej, która zostanie ze mną na dłużej niż zaledwie kilka dni. "Inna bajka" z pewnością zostawi we mnie ślad. Miły ślad naprawdę ciepłej opowieści. Wakacyjny must read!