piątek, 16 maja 2014

o osobistej lawinie złego

  To chyba jedno z tych zdjęć, których duży ładunek emocji pozostawi ze mną na bardzo długo. Piękny poranek. Kilka chwil po tym, jak zrobiłam to zdjęcie, zobaczyłam obok siebie siostrę. Leżącą na ziemi. Drogi Czytelniku, widzisz murek u dołu fotografii?
  Potem szpital, badania, stres, płacz, omdlenia. Strach i kilka dni wyjętych z życia. Wszystko skończyło się w gruncie rzeczy dobrze, moja siostra wylądowała z kołnierzem ortopedycznym i...brakiem diagnozy.
  Ja natomiast uruchomiłam lawinę wszystkich złych emocji. Wszystkich. Tych najgorszych, które siedzą głęboko i wychodzą na powierzchnię bardzo bardzo rzadko. Moje wszystko właśnie się wylały. Zalały moją sypialnię i kuchnię. Falami przychodzi lęki, złość i wstyd. Zdarza się czasami, że stres przerasta. I wszystko wybucha. I nie pozwala na żaden kontakt z rzeczywistością.
  Sorry, że nie odbieram telefonów. Mi też nie postawiono diagnozy.

piątek, 9 maja 2014

dzieciństwo

   Jest mroźny, grudniowy wieczór. Za oknem szaleje wiatr, zdmuchuje z sosen ciężkie czapy śniegu wprost do jedynego okna, w którym migocze światło. Mama ustawiła na stole w kuchni ogromną świecę, wichura odcięła prąd. Telewizor nie działa, w domu nie ma jeszcze komputera. Razem z mamą, tatą i moim młodszym braciszkiem gramy w chińczyka. Tata ogrywa nas dwa razy pod rząd. Mój brat zaczyna się denerwować, nie lubi przegrywać. Wiatr na zewnątrz buczy złowieszczo. Rodzice mrugają do siebie porozumiewawczo i nagle gra toczy się tak, że brat wygrywa. Mama patrzy na mnie wzrokiem przecież wiesz, że jest młodszy. Też daje mu fory. Udaje się. Triumfuje. Wskakuje na krzesło, wygrałem, wygrałem! Tata uradowany ściąga go na dół, przytulają go w niebo wzięci.
   Wielkanoc. Późna tego roku, więc jest bardzo ciepło. Wychodzimy wszyscy razem na spacer. Brat upiera się, żeby zabrać psa. Kundelek jest z rodzicami od lat. Ma problemy ze stawami i ciężko mu się poruszać. Po kilku minutach skomlenia brata, rodzice ulegają. On bierze psa na ręce i tak idziemy. Nudzi mu się bardzo szybko. Puszcza psa wolno. Ten szybko odnajduje drogę do wody, wąskiego strumyka. Wpada i nie może się z niego wydostać. Braciszek leci za nim i naturalnie, wpada do wody. Tata wyciąga z brzegu najpierw brata, potem psa. Mama szybko łapie go na ręce, biegną do domu. Zbieram przemoczonego psa i próbuję ich dogonić.
   Jest pierwszy września. Idziemy na rozpoczęcie roku szkolnego. Ja któryś raz z kolei, mój brat idzie do pierwszej klasy. Przed wyjściem tata daje nam małe cukierki, jabłkowe landrynki zawinięte w kolorowe sreberka. Każdy z nas dostaje po cztery. Zanim tata wyprowadzi samochód z garażu, on zje wszystkie. Ja swoje cały czas mam w rączce. Tato, ona zabrała moje cukierki. Nie zabrałam. Och córeczko, podziel się ze swoim bratem. Oddałam mu wszystkie. Nie chciałam wszczynać awantury. Minie kilka dni zanim tata znajdzie kolorowe sreberka w skalniaku przed domem.
   Na moje jedenaste urodziny nikt nie składa mi życzeń. Mój brat jest chory. Ma gorączkę, katar i straszny kaszel. Ciotki dzwonią zapytać, jak się czuje, polecić lekarza, bańki, syrop z cebuli. Zapominają o życzeniach dla mnie. Pomagam mamie. Przynoszę świeżą piżamkę dla braciszka. Mama też zapomina o urodzinach. W tym roku nie zdmuchnę świeczek.
  Ostatni obraz przeraża mnie najbardziej. Ciepły październik. Godzina siedemnasta. Stoimy na jakimś podwórzu. Wygląda jak tył ogromnej kamienicy. Obok stary plac zabaw. Dwie huśtawki, jedna w kawałkach. Rdzewiejąca zjeżdżalnia i śmierdząca piaskownica. Stoję zbyt daleko, żeby to poczuć, ale wygląda na taką, w której ktoś nie raz załatwił jakąś potrzebę. Rodzice rozmawiają z jakąś kobietą. Jest niska i korpulentna. Patrząc na mnie przybiera surową minę. Do rodziców się uśmiecha. Ma długą, szeroką spódnicę, która wygląda jakby była zrobiona ze starego koca. Opuchnięte stopy włożyła w ciężkie drewniaki. Całości jej mrocznego wyglądu dopełnia śmierdzący papieros, którego co jakiś czas przykłada do ust. Rodzice rozmawiają z nią półgłosem. Tata mocno trzyma za rączkę mojego brata. Ja trzymam w ręku mojego ulubionego misia. Dorośli przestają szeptać, żegnają się z kobietą. Ta gasi papierosa, toczy się w moją stronę. Nikt już nic nie mówi. Kobieta mocno łapie mnie za rękę i ciągnie w stronę budynku. Rodzice odchodzą w przeciwną. Patrzę za nimi, czuję, że dłużej nie powstrzymam płaczu. Płaczę, ale nie potrafię wyrwać się z uścisku tej kobiety. Ciągle oglądam się za siebie. Ale oni nie spojrzą w moją stronę już ani razu.
   Hallo, proszę pani. Ktoś lekko dotyka mojego policzka. Oni istnieją tylko w pani wyobraźni. Te obrazy to fikcja. Nikt nigdy nigdzie pani nie zostawił. Widzę, że dużo pracy przed nami. Spod przymkniętych powiek widzę srebrną tabliczkę przypiętą do koszuli mężczyzny. Terapeuta.

PS. Czytelniku! Pamiętaj, że teksty, które tutaj czytasz, to literacka fikcja. Postaraj się, o ile to możliwe, nie utożsamiać mnie, autorki, z bohaterami. Prywatnie nie mam braciszka, a moi rodzice nigdy nie wysłali mnie nawet na kolonie ;-)

sobota, 3 maja 2014

Bezboleśnie

  
    Zmieniali się co sezon. Każdej wiosny do ogrodu wkraczała nowa ekipa pod przewodnictwem jednego z nich. Tego, który doglądał pracy pozostałych, pod koniec dnia oglądał nowe, jasnozielone pączki. Tego, który, prawie zawsze, śpiewał przechodząc z jednej części ogrodu do drugiej. Z ogrodnikami jest chyba tak, jak z kucharzami. Człowiek, który przygotowuje posiłki, z natury, nie może być człowiekiem złym. Podobnie jest z ogrodnikami. Posiadają ogrom empatii do istot, które nie potrafią im za to podziękować. Nie jeden z nich oburzyłby się na te słowa. Bo czy krzew magnolii nie dziękuje nam każdej wiosny, wpuszczając człowieka w najbardziej intymne części swojego kwiecia?
   W tym roku ogrodem opiekował się młody, rosły mężczyzna. Miał szerokie barki i dłonie duże, jak bochny chleba. Rzadko się uśmiechał, był bardzo skupiony na swojej pracy. Wyglądało to niemal tak, jakby ze sobą walczył. Miał nadzieję, że nikt mu nie przerwie, w przeciwnym bowiem razie, będzie musiał oderwać się od zajęć, czynnie włączyć się do rozmowy, przez co później, znacznie trudniej będzie mu wrócić. 
   Tego dnia przycinał żywopłot. Kilka lat wcześniej, pani domu zażyczyła sobie kompletną zmianę ogrodzenia. Z ciężkich kutych w metalu zawijasów, na ogromne krzewy bzu, mimo, że fachowcy odradzali, bo nie jest zimozielony i kwitnie dość krótko. Była późna wiosna, bez był w pełni rozkwitu. Ogrodnik obcinał zeschnięte pędy.
  Od rana obserwowała jego pracę. Początkowo zza firanki, ukradkiem. Odważyła się otworzyć okno dopiero, kiedy był dokładnie pod jej balkonem. Sprawiała wrażenie bardzo eleganckiej, jakby na jej balkonie właśnie odbywało się uroczyste przyjęcie. Musiała być córką właścicieli. Była młoda, miała krótką, chłopięcą fryzurę. Sukienka odkrywała umięśnione, śnieżnobiałe ramiona. Patrzył na nią ukradkiem, mając nadzieję, że umknie to jej wnikliwemu spojrzeniu. Wyglądała bardzo uroczyście. Był prawie pewien, że gdzieś za plecami trzyma kieliszek z białym winem. Starał się jeszcze bardziej skupić na wykonywanej pracy, co zresztą stało się prawie niewykonalne, kiedy ktoś z góry cały czas obserwował jego ruchy. Nie chciał się odwracać, patrzeć jej prosto w twarz. Wydawało mu się to co najmniej niestosowne. Sekator wypadł mu z dłoni dopiero, kiedy usłyszał, że po cichu, wyraźnie nie do niego, ale do samej siebie, jak zaklęcie, kilkakrotnie powtórzyła odwróć się i przywitaj się ze mną. Wstał z kolan, otrzepał spodnie z ziemi. Powoli zebrał kilka leżących pod jego stopami pękatych, pachnących kwiatów. Odwrócił się powoli w jej stronę, o dzień dobry, niby zaskoczony. Uśmiechnęła się do niego, może lekko cynicznie, triumfalnie. Odwzajemnił uśmiech, wymienili kilka zdań, pogoda piękna, bez w tym roku kwitnie wyjątkowo długo, ach, bo ciepłe noce. Ciepłe noce...jej wzrok zabłądził gdzieś daleko na horyzoncie i zniknęła za drzwiami. Pod koniec pracy wspiął się wysoko na palce i położył na podłodze jej balkonu wyjątkowo okazały, biały kwiat bzu, tego z drugiej strony domu. 
   Kilka dni później, a trzeba tutaj wspomnieć, że każdy kolejny dzień rozpoczynał od wnikliwego obejrzenia balkonu i okien dookoła (nie pokazała się tam ani razu), zauważył, że ktoś wystawił na niego biały wiklinowy fotel. Przez cały dzień starał się znaleźć sobie zajęcie w tej części ogrodu, która była widoczna z jej okien. Wyszła na krótko przed zakończeniem jego dnia pracy. 
  Od tego dnia widywał ją codziennie. Zasiadała w fotelu z książką, filiżanką, czasami papierosem. Wymieniali kilka zdań, może nawet codziennie o kilka zdań więcej, kilka tonów wyżej, kilka słów swobodniej. Przestał patrzeć na nią jak na lekko pomyloną. Zapomniał o tym, że nikt przy zdrowych zmysłach nie przesiaduje całymi dniami na balkonie, w swoich najlepszych strojach. Parę razy wydawało mu się, że błysnęło jej w dłoniach ostrze noża, innym razem zaś, że na falbance białej sukni widział czerwone krople. Była bystra, górowała nad nim intelektualnie. Szybko wtedy odwracała jego uwagę. 
   Pod koniec czerwca rodzicie dziewczyny wyjechali gdzieś w interesach. Popołudniu, kiedy zebrał już prawie wszystkie narzędzia (a robił to tego dnia nadzwyczaj ospale), kiedy już miał wychodzić, zauważył, że drzwi od frontu są lekko, zapraszająco uchylone. Zajrzał, ale jego oczom nie ukazało się nic nadzwyczajnego, na pewno nic, na co skrycie liczył. W domu było cicho, wytężył słuch, ale nie potrafił zlokalizować, gdzie mogła się podziewać. Wszedł do kuchni. Wyraźnie na niego czekała, ucieszyła się. Uśmiechnęła tym samym, znajomym uśmiechem. Siedziała na stole, machając nogami jak mała dziewczynka. Zapytała o akację. Czy w pobliżu rosną akacje. Był zaskoczony, że nie zna roślin we własnym ogrodzie. Poprosiła, żeby przyniósł jej kilka rozwiniętych kwiatów. 
  Kiedy wrócił, zastał ją przy ogromnej ceramicznej misie, z rzadkim ciastem. Opłukała kwiaty, które jej podał, maczała je w tym cieście i smażyła. Podała mu pierwszy, spróbuj. Smakował dokładnie tak wspaniale, jak pachnie akacjowe drzewo. Patrzyła na niego z nieukrywaną satysfakcją, zaskoczyła go. Zjadł prawie wszystko, bacznie ją przy tym obserwujący. Kilka razy wydawało mu się nawet, że dotykała gorącej patelni gołą dłonią. Kiedy skończyła, ponownie usiadła na stole, tym razem dokładnie na przeciwko niego, odsuwając jego talerz. Chodź coś ci pokażę, szepnęła, zeskoczyła ze stołu, sprawnym ruchem chwyciła jego dłoń i pociągnęła za sobą. Wydała mu się wtedy zupełnie inna niż podczas tych eleganckich spektakli na balkonie. Bardziej beztroska, może troszkę młodsza. 
  Jej sypialnia była ogromna i piękna. Urządzona z równym rozmachem co pozostałe części posesji. Wskoczyła na ogromne łóżko, zupełnie już jak mała dziewczynka i niemal wesoło opadła na poduszki. Śmiała się. Poczuł się lekko zakłopotany. Pomyślał, że należałoby coś powiedzieć. Podziękował za poczęstunek, nigdy nie jadł czegoś podobnego. Nie słyszała go. Wiesz dlaczego rodzice zawsze trzymają mnie zamkniętą tutaj, pytała. Skąd mam wiedzieć, pomyślał, ale nie odezwał się ani słowem. Pozwolił jej kontynuować. Bo jestem niesamowita. Nie jestem taka jak oni, jak wy wszyscy. Oni nic nie rozumieją. Śmiała się. Spójrz. Wyciągnęła z szuflady niewielki, srebrny nóż. Ruchem pewnym, ale jednocześnie swobodnym, nadal beztroskim, przeciągnęła nożem po wewnętrznej stronie dłoni. Zdusił krzyk. Nadal się śmiała. Jej twarz ani nie drgnęła, ale wyraźnie czekała na jego reakcję. Tak jak wtedy, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy.
  Jestem wyjątkowa. Jestem wyjątkowa, bo zupełnie nie czuję bólu. Czuję wszystko inne, ale nie czuję bólu. Chodź, zobacz. Możesz zadać mi największe cierpienie, a ja niczego nie poczuję. I jeszcze coś. Moje rany bardzo szybko się goją. Szybciej niż twoje. Niż kogokolwiek. Zobacz. 
  Pokazała mu okaleczoną przed chwilą dłoń. Rzeczywiście, wyglądała tak, jakby rana powoli się zasklepiała. To przecież niemożliwe, nie minął nawet kwadrans. Na siłę złapała jego rękę i położyła na swojej szyi. Duś. No dalej, duś! Jej szyja była tak chudziutka, że swobodnie obejmował ją jedną dłonią. Nie był jednak w stanie jej ścisnąć. Dotknął jej policzka, a potem mocno przytulił. Tak, jak przytula się dziecko, które wpadło w histerię. Wydawało mu się, że jeśli jest pomylona, to za chwilę jej przejdzie. Coś jednak nie pozwalało mu tego zostawić, uciekać. Była śliczna. Mimo swojej chłopięcej fryzury. Pachniała wanilią. Pocałowała go. Próbowała przewrócić na swoje łóżko, ale się jej oparł. Odwrócił ją i rzucił na poduszki. Może trochę mocniej, niż powinien. Przycisnął jej dłonie wysoko u wezgłowia, może trochę za mało delikatnie. Nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego sprawdzał to, co przed chwilą mu zdradziła. Kochał ją wtedy raptownie, brutalnie. A ona ciągle uśmiechała się tym samym, dziecięcym uśmiechem. Chwilę później opadł na poduszki obok niej. Nie mógł sobie odmówić oględzin. Chciał ocenić szkody, które jej wyrządził, sprawdzić, czy już, w cudowny sposób się zagoiły. Była posiniaczona. Ale szybko zakryła miejsca, na które występował fioletowy rumieniec. Zaraz zniknął, zobaczysz. Zebrał swoje rzeczy, rzucił jakieś pożegnanie i uciekł. Przestraszył się. Było mu głupio, że uwierzył tej dziwaczce. 
    Kolejne prace w ogrodzie wykonywał dopiero jesienią. Odważył się zapukać do domu i zapytać, czy zastał córkę właścicieli. 
   To pan nic nie wie? Kilka tygodni temu próbowała popełnić samobójstwo. Weszła pod samochód. Ubzdurała sobie, że nie czuje bólu, przez co z pewnością jest nieśmiertelna. 
Nic nie odpowiedział. Pobiegł na sam koniec ogrodu, gdzie dawno już przekwitły akacje. W myślach jak mantrę powtarzał jej słowa. Oni nic nie rozumieją, oni nic nie rozumieją.