wtorek, 29 listopada 2011

domy niczyje

   Tak naprawdę to ja tylko chciałam wierzyć, jak bardzo było mi to potrzebne. Chciałam myśleć, że jestem kobietą inną, nieszablonową. Wcale nie marzę o tym, żeby ktoś mnie kochał. Żebym mogła prasować ktosiowe koszule, gotować zupki, uśmiechać się wieczorami do rodzinnego serialu, wychodzić w sobotę, odpoczywać w niedzielę, a przede wszystkim-zasypiać codziennie w tym samym łóżku. I w tym samym składzie. Podwójnym. Bardzo głośno myślałam, że ja wcale tego nie pragnę. Że do szczęścia potrzebny mi jest tylko ktoś. Gdziekolwiek. Bo ktoś był. I gdziekolwiek też.
   Ktoś był poszukiwaczem. Szperaczem. Od początku swojego istnienia nastawiony był na poszukiwania. Szperania. Na wędrówkę. Wielką wędrówkę w stronę odnalezienia siebie. Bo on tak naprawdę nie potrafił identyfikować siebie z sobą. Potrzebował znaleźć coś, co mu pokaże, że to jest on. Bo na razie to on się nie czuł. Człowiekiem, mężczyzną, moim mężczyzną, bratem, synem, nikim. Dlatego poszukiwał.
   Poszukiwania odbywały się zawsze na wielką skalę. Planował wielką ucieczkę, dajmy na to w Bieszczady. Bo może właśnie tam jest miejsce, w którym jest jego ja. Uczestniczyłam w przygotowaniach w niewielkim stopniu, zawsze przed początkiem podróży zachęcana czymś w rodzaju "Jak chcesz, to chodź ze mną". Zatem dumna i szczęśliwa, że mogę uczestniczyć w tak niesamowitym procesie, za każdym razem wierząc, że to już ostatni, zbierałam swoje ja (które było już całkiem znalezione) i uciekałam razem z nim. Jechaliśmy przez całą Polskę, niezwykle podnieceni wizją czegoś nowego. On z wzrokiem gdzieś nad linią horyzontu, ja z wzrokiem gdzieś nad linią jego karku. I jak odwracał się do mnie, to znowu czułam niepohamowaną dumę. Że mnie do siebie dopuścił. On natomiast całował mnie w skroń i znowu uciekał w siebie.
Gdy docieraliśmy na miejsce, często okazywało się, że coś poszło nie tak. Ktoś gdzieś nie zadzwonił, nie dopytał, mężczyzna nie zarezerwował i nagle okazywało się, że nie mamy gdzie spać. Wtedy mężczyzna uruchamiał wszystkie swoje kontakty, swoje podróżnicze sposoby i znajdował nam dom na trochę. Gdziekolwiek. Gdziekolwiek rzadko miało cokolwiek wspólnego z cywilizacją. Były to zazwyczaj jakieś chatki, szałasy, cokolwiek. Kładliśmy się tam w starych łóżkach, na wytartych materacach. W niskich temperaturach otulaliśmy się ciasno swoimi ciałami. I ja czułam, że wcale nie potrzebuję prasować jego koszul. Cokolwiek każe mi zrobić, gdziekolwiek każe mi się położyć, to mi obok niego będzie dobrze. On natomiast ciągle się wiercił, uśmiechał się jakoś tak niemrawo, nie potrafił zasnąć. I tak po kilku nieprzespanych nocach znowu stwierdzał, że to nie to. Czasami nawet próbowałam go przekonać, mówiłam, że mi przecież jest tu dobrze, zostańmy, kupimy, odnowimy, będzie nasze, Ty będziesz, ja będę, po co szukać dalej? Kręcił głową, złościł się. Nie, on tego nie czuł.
   Nie wiem, ile takich podróży odbyliśmy. Wiem, że nigdy nie były one dla mnie męczące. Chciałam wierzyć, że mu przez to pomagam. Za każdym razem, kiedy słyszałam-"Nie, to nie jest mój dom", chciałam mu pomóc. Próbowałam pokazać, jak czuję to ja. Zupełnie bez sensu, jak się później okazało. Wtedy, może on sam nie wiedział, bo tego tak nie nazywał, ale on już miał dom. Odwiedzał go zawsze wtedy, kiedy wychodził gdzieś beze mnie. Zmęczony alkoholem, tańcem, śpiewem, nawet do końca nie jestem pewna czym jeszcze, nie wracał do domu. Spacerował z klubu powoli, okrężną drogą, zupełnie nie w stronę domu. Wykonywał telefon, mówił, będę. Szedł w stronę starej, wąskiej kamienicy. Wchodził do środka, delikatnie stawiając stopy, tak, żeby stopnie skrzypiały możliwie jak najciszej, zatrzymywał się na półpiętrze. Otwierał brudne okno, siadał na parapecie.Dokładniej owijał się szalikiem, wyciągał z kurtki jednego prawie połamanego papierosa. Schowanego właśnie na ten moment. Palił powoli, jakby chciał odwlec chwilę wejścia do mieszkania. Nie wiem, czy wahał się, czy w ogóle ma tam iść, czy może z pełną świadomością dawkował sobie przyjemność. W końcu wyrzucał niedopałek za okno, podchodził do drzwi, delikatnie pukał. Jakby paradoksalnie nie chciał obudzić domowników. Otwierała bardzo szybko, przecież na niego czekała. Prowadziła go do sypialni, siadała przed nim na łóżku. Nie rozmawiali, słyszał tylko jej oddech. Koszula spadała jej swobodnie z lewego ramienia, odsłaniając spory kawałek jej karku, na którym malowały się pojedyncze piegi, bardzo ciemne, wyraźne, układały się w drogę. Układał palec na tym najniższym i powoli przebywał całą drogę. Zatrzymywał się tuż za jej uchem. Składał delikatny pocałunek i bezwiednie opadał na poduszki. Układała się bardzo blisko niego. Jej oddech powoli stawał się miarowy, sennie ciężki. Zasypiała, on miękko wysuwał się spod jej ciała. To był właściwy adres.

piątek, 25 listopada 2011

portrait d'un chat

chcę oddać
swoje miękkości
w twoje kocie uśmiechy 
delikatne.

wtorek, 15 listopada 2011

*m

nie mogę 
doliczyć się
rąk 
pod moją kołdrą

raz 
dwa
ciągle za mało 

raz 
dwa
ciągle za zimno

raz 
dwa
w mlecznej mgle

raz 
dwa
nadzieja małej

raz 
dwa
kobiety 

raz 
dwa
kokiety.

sobota, 12 listopada 2011