Odkąd pamiętam wakacje zaczynały
się dla mnie we wrześniu. Czerwiec, lipiec, sierpień...oglądałam
tylko przez szybę. Dosłownie. Z powodu alergii na wszystko, co w
powietrzu, w zasadzie nie mogłam wychodzić z domu. Moi rodzice
mieszkali na czwartym piętrze, mogłam oglądać niebo, od którego,
jak mi się wtedy wydawało, dzieliły mnie zaledwie metry. Mogłam
oglądać czubki zielonych drzew, kolorowe czapki moich rówieśników
biegających po podwórku. Ale nie wolno mi było do nich
zejść, bo kurz, bo pył. Tylko w deszczowe dni mama pozwalała mi
wychodzić. Ale wtedy innych dzieci nie było na dole. Mama stawała
wtedy pod parasolem, pospieszając mnie, przebierała nogami z zimna,
a ja miałam cały plac zabaw dla siebie.
Problem znikał wraz z pojawieniem
się pierwszych oznak jesieni. Kiedy poranki zaczynały być mokre i
chłodne, słońce w południe nie grzało już tak mocno, znikały
ćmy i komary, a pojawiały się pierwsze węgierki. Pierwszego
września wszystkie dzieci szły do szkoły, a moja mama informowała
naszego wychowawcę, że zabiera córkę na urlop zdrowotny.
Nie wiem, jak to załatwiała, ale szkoła rok w rok się na to
godziła. Zaczynałam wakacje. Dwa tygodnie na wsi.
Mama zawoziła mnie wtedy do
swojego brata na wieś. Sama nigdy nie zostawałam tam dłużej, niż
do wieczora dnia, w którym mnie przywoziła. To chyba nawet
dobrze, Zupełnie nie pasowała do tego świata, do drewnianego stołu
pod kasztanem, do szklanek w plastikowych koszyczkach, ona, kobieta z
blokowiska, w sztywnej marynarce i butach na wysokim słupku.
Całowała mnie przelotnie w czoło, przypominała o lekach i już
siedziała w samochodzie. A ja zostawałam, w jedynym miejscu, w
którym nikt nie robił ze mnie śmiertelnie chorej, w czasie,
który był dla mnie o wiele ważniejszy niż Boże Narodzenie.
Na wsi nikt nie przypominał mi o
mojej alergii. Nie było na to czasu. Wrzesień to czas wykopków.
Dzień zaczynał się bardzo wcześnie i już od rana wszyscy mieli
jakieś zajęcie. Kobiety z kolorowymi chustkami zawiązanymi na
głowach szły na pole, zbierać ziemniaki do wielkich wiklinowych
koszy, mężczyźni ulatniali się gdzieś w celu wykonywania
niezwykle ważnych obowiązków i pojawiali dopiero w porze
obiadu. W domu zostawała tylko babcia, zajęta albo sprzątaniem po
posiłku, albo przygotowywaniem kolejnego, i my. Czasami babcia
kazała nam zerwać w ogrodzie koperek, zebrać śliwki, albo wczesne
jabłka na szarlotkę. Większość czasu byliśmy jednak
pozostawieni sami sobie. Byliśmy. Bo mimo że brat matki nie miał
dzieci w moim wieku, codziennie, już na śniadaniu meldował się
tam syn sąsiadów.
Jeszcze zanim go poznałam babcia
uprzedziła mnie, że powinnam być dla niego bardzo uprzejma. „Jest
inny niż twoi rówieśnicy”-powiedziała. Fakt, pomyślałam,
inny. Niewychowany. Przyszedł, usiadł z nami przy stole i do nikogo
się nie odezwał. Nie powiedział nawet „dzień dobry” wchodząc.
Wszyscy enigmatycznie się do niego uśmiechali, babcia stawiała
przed nim kolejne smakołyki, ale nikt z nim nie rozmawiał. W końcu
kiedy wszyscy rozeszli się do swoich zajęć, babcia kazała mi się
nim zająć, mówiąc to w taki sposób, jakby chciała
mi przypomnieć, że mam go traktować równie szczególnie
jak pozostali. On też w końcu jakby mnie zauważył. Uśmiechnął
się i skinieniem pokazał, że mam iść za nim. Chodziliśmy na
około podwórza, aż w końcu znalazł miejsce wystarczająco
oddalone od okien domu. Pokazywał mi krok po kroku w co chciałby
się ze mną bawić. Trudno mi było jednak zrozumieć, co miał na
myśli, bo nadal się do mnie nie odzywał. Pytałam go ciągle,
dlaczego milczy, prosiłam, żeby coś powiedział. Powoli zaczynało
mnie to irytować. Jego zresztą też. Uciekłam do domu z płaczem.
Dopiero wtedy babcia powiedziała mi, że chłopiec jest głuchoniemy.
Zrobiło mi się głupio.
Następnego dnia ja też wpasowałam
się w rytuał wobec naszego gościa. Milczałam i uśmiechałam się
do niego znacząco podczas śniadania. Potem to ja zabrałam go w
miejsce z daleka od wzroku dorosłych.
Wymyśliłam zabawę, w której
nie przeszkadzała nam jego niepełnosprawność. Biegaliśmy od
drzewa do drzewa, chowając się i uciekając. Kiedy któreś z
nas było zmęczone nie uciekało od razu do domu. On mógłby
bowiem nie usłyszeć, że zabawa skończona i próbowałby
mnie znaleźć. Na początku znakiem umownym było po prostu
dwukrotne klepnięcie w ramię. Z każdym kolejnym rokiem zabawa
nabierała jednak coraz więcej emocji. Pobyt na wsi przestał być
tylko przyjemnym sposobem na spędzenie czasu, mięliśmy w sobie
coraz więcej młodzieńczych emocji. Wysyłaliśmy sobie kartki na
Wielkanoc i Boże Narodzenie, czekając na mój wrześniowy
pobyt na wsi. Zabawa jednak zawsze pozostawała ta sama. Chodziliśmy
na długie spacery do lasu, zbieraliśmy złote liście klonu, a
kiedy któreś z nas chciało wracać, lekko dwa razy dotykało
tego drugiego. Z każdym kolejnym rokiem dotyk coraz bardziej
szeleścił emocjami. Do czasu, kiedy zachorowała moja mama. Nikt
nie myślał o wysyłaniu mnie na wakacje. Nie było na to ani czasu,
ani pieniędzy. Choroba rujnowała ciało mojej mamy, ducha taty i
mojego. Lekarze odliczali lata, miesiące, tygodnie, a ja czasami, w
bezsenne noce wyciągałam z szuflady listy od mojego przyjaciela
zabaw i zmęczona płaczem, tęskniłam za długimi spacerami po
lesie.
Niedługo potem mama zmarła. Nie
poszłam na studia, bo bałam się zostawić ojca samego. Bardzo
kochał mamę, jej śmierć zupełnie go przybiła. Znalazłam pracę,
a krótko potem mężczyznę, który wydawał się
idealnie pasować na męża i ojca moich dzieci.
Na wieś wróciłam krótko
po ślubie, jako młoda mężatka, wyraźnie już wtedy spodziewająca
się potomstwa. Przybiegł zdyszany do domu wuja prawie zaraz po moim
przyjeździe. Wyraźnie szczęśliwy, gdy mnie zobaczył, spojrzał
na okrągły brzuch wystający spod rozpiętej kurtki, cofnął się
zrezygnowany, przygaszony. Poszliśmy na spacer, jak dawniej. Tym
razem zabrał jednak ze sobą swój notatnik. Całą drogę coś
w nim skrobał, uważając, żeby się o coś nie potknąć.
Obserwował mnie kątem oka, a przyłapany, odwracał się do swojego
zeszytu z wypiekami na twarzy. W końcu schował długopis do
kieszeni, przeczytał to, co napisał, wyrwał kartkę, podał mi ją.
Nie zdążyłam nawet otworzyć ust, bo prawie uszczypnął dwa razy
moje ramię i uciekł onieśmielony.
Napisał tam, że byłam jedyną
kobietą, którą był w stanie pokochać. W niewinnej zabawie
stworzyłam dla niego jedyny dźwięk, jaki kiedykolwiek usłyszał.
Moment, w którym dotykałam jego ciała był drżący,
szeleszczący. Słyszał szelest zmęczonej dłoni, kiedy bez sił
odpadała na rękaw jego bluzy i iskry uszczypliwych paznokci, kiedy
zachęcałam go do dalszej zabawy. Nikomu innemu nie pozwoli już
siebie dotknąć. Gdy zamyka oczy, przypomina sobie ten dźwięk i
nie chce, żeby ktokolwiek innym dotykiem, wymazał mu go z pamięci.
To jedyny dźwięk, jaki wypełnia jego wygłuszoną rzeczywistość.
Spojrzałam na swoją dłoń
spoczywającą na brzemiennym brzuchu. Dłoń, na której
bezlitośnie świeciła się złota obrączka. Żałowałam. Tak
bardzo żałowałam, że w tym hałaśliwym świecie uciekł mi ten
najcichszy dźwięk z możliwych. Dźwięk, który mógł
zmienić moje życie.