poniedziałek, 23 września 2013

wykopki

   Odkąd pamiętam wakacje zaczynały się dla mnie we wrześniu. Czerwiec, lipiec, sierpień...oglądałam tylko przez szybę. Dosłownie. Z powodu alergii na wszystko, co w powietrzu, w zasadzie nie mogłam wychodzić z domu. Moi rodzice mieszkali na czwartym piętrze, mogłam oglądać niebo, od którego, jak mi się wtedy wydawało, dzieliły mnie zaledwie metry. Mogłam oglądać czubki zielonych drzew, kolorowe czapki moich rówieśników biegających po podwórku. Ale nie wolno mi było do nich zejść, bo kurz, bo pył. Tylko w deszczowe dni mama pozwalała mi wychodzić. Ale wtedy innych dzieci nie było na dole. Mama stawała wtedy pod parasolem, pospieszając mnie, przebierała nogami z zimna, a ja miałam cały plac zabaw dla siebie.
Problem znikał wraz z pojawieniem się pierwszych oznak jesieni. Kiedy poranki zaczynały być mokre i chłodne, słońce w południe nie grzało już tak mocno, znikały ćmy i komary, a pojawiały się pierwsze węgierki. Pierwszego września wszystkie dzieci szły do szkoły, a moja mama informowała naszego wychowawcę, że zabiera córkę na urlop zdrowotny. Nie wiem, jak to załatwiała, ale szkoła rok w rok się na to godziła. Zaczynałam wakacje. Dwa tygodnie na wsi.
Mama zawoziła mnie wtedy do swojego brata na wieś. Sama nigdy nie zostawałam tam dłużej, niż do wieczora dnia, w którym mnie przywoziła. To chyba nawet dobrze, Zupełnie nie pasowała do tego świata, do drewnianego stołu pod kasztanem, do szklanek w plastikowych koszyczkach, ona, kobieta z blokowiska, w sztywnej marynarce i butach na wysokim słupku. Całowała mnie przelotnie w czoło, przypominała o lekach i już siedziała w samochodzie. A ja zostawałam, w jedynym miejscu, w którym nikt nie robił ze mnie śmiertelnie chorej, w czasie, który był dla mnie o wiele ważniejszy niż Boże Narodzenie.
Na wsi nikt nie przypominał mi o mojej alergii. Nie było na to czasu. Wrzesień to czas wykopków. Dzień zaczynał się bardzo wcześnie i już od rana wszyscy mieli jakieś zajęcie. Kobiety z kolorowymi chustkami zawiązanymi na głowach szły na pole, zbierać ziemniaki do wielkich wiklinowych koszy, mężczyźni ulatniali się gdzieś w celu wykonywania niezwykle ważnych obowiązków i pojawiali dopiero w porze obiadu. W domu zostawała tylko babcia, zajęta albo sprzątaniem po posiłku, albo przygotowywaniem kolejnego, i my. Czasami babcia kazała nam zerwać w ogrodzie koperek, zebrać śliwki, albo wczesne jabłka na szarlotkę. Większość czasu byliśmy jednak pozostawieni sami sobie. Byliśmy. Bo mimo że brat matki nie miał dzieci w moim wieku, codziennie, już na śniadaniu meldował się tam syn sąsiadów.
Jeszcze zanim go poznałam babcia uprzedziła mnie, że powinnam być dla niego bardzo uprzejma. „Jest inny niż twoi rówieśnicy”-powiedziała. Fakt, pomyślałam, inny. Niewychowany. Przyszedł, usiadł z nami przy stole i do nikogo się nie odezwał. Nie powiedział nawet „dzień dobry” wchodząc. Wszyscy enigmatycznie się do niego uśmiechali, babcia stawiała przed nim kolejne smakołyki, ale nikt z nim nie rozmawiał. W końcu kiedy wszyscy rozeszli się do swoich zajęć, babcia kazała mi się nim zająć, mówiąc to w taki sposób, jakby chciała mi przypomnieć, że mam go traktować równie szczególnie jak pozostali. On też w końcu jakby mnie zauważył. Uśmiechnął się i skinieniem pokazał, że mam iść za nim. Chodziliśmy na około podwórza, aż w końcu znalazł miejsce wystarczająco oddalone od okien domu. Pokazywał mi krok po kroku w co chciałby się ze mną bawić. Trudno mi było jednak zrozumieć, co miał na myśli, bo nadal się do mnie nie odzywał. Pytałam go ciągle, dlaczego milczy, prosiłam, żeby coś powiedział. Powoli zaczynało mnie to irytować. Jego zresztą też. Uciekłam do domu z płaczem. Dopiero wtedy babcia powiedziała mi, że chłopiec jest głuchoniemy. Zrobiło mi się głupio.
Następnego dnia ja też wpasowałam się w rytuał wobec naszego gościa. Milczałam i uśmiechałam się do niego znacząco podczas śniadania. Potem to ja zabrałam go w miejsce z daleka od wzroku dorosłych.
Wymyśliłam zabawę, w której nie przeszkadzała nam jego niepełnosprawność. Biegaliśmy od drzewa do drzewa, chowając się i uciekając. Kiedy któreś z nas było zmęczone nie uciekało od razu do domu. On mógłby bowiem nie usłyszeć, że zabawa skończona i próbowałby mnie znaleźć. Na początku znakiem umownym było po prostu dwukrotne klepnięcie w ramię. Z każdym kolejnym rokiem zabawa nabierała jednak coraz więcej emocji. Pobyt na wsi przestał być tylko przyjemnym sposobem na spędzenie czasu, mięliśmy w sobie coraz więcej młodzieńczych emocji. Wysyłaliśmy sobie kartki na Wielkanoc i Boże Narodzenie, czekając na mój wrześniowy pobyt na wsi. Zabawa jednak zawsze pozostawała ta sama. Chodziliśmy na długie spacery do lasu, zbieraliśmy złote liście klonu, a kiedy któreś z nas chciało wracać, lekko dwa razy dotykało tego drugiego. Z każdym kolejnym rokiem dotyk coraz bardziej szeleścił emocjami. Do czasu, kiedy zachorowała moja mama. Nikt nie myślał o wysyłaniu mnie na wakacje. Nie było na to ani czasu, ani pieniędzy. Choroba rujnowała ciało mojej mamy, ducha taty i mojego. Lekarze odliczali lata, miesiące, tygodnie, a ja czasami, w bezsenne noce wyciągałam z szuflady listy od mojego przyjaciela zabaw i zmęczona płaczem, tęskniłam za długimi spacerami po lesie.
Niedługo potem mama zmarła. Nie poszłam na studia, bo bałam się zostawić ojca samego. Bardzo kochał mamę, jej śmierć zupełnie go przybiła. Znalazłam pracę, a krótko potem mężczyznę, który wydawał się idealnie pasować na męża i ojca moich dzieci.
Na wieś wróciłam krótko po ślubie, jako młoda mężatka, wyraźnie już wtedy spodziewająca się potomstwa. Przybiegł zdyszany do domu wuja prawie zaraz po moim przyjeździe. Wyraźnie szczęśliwy, gdy mnie zobaczył, spojrzał na okrągły brzuch wystający spod rozpiętej kurtki, cofnął się zrezygnowany, przygaszony. Poszliśmy na spacer, jak dawniej. Tym razem zabrał jednak ze sobą swój notatnik. Całą drogę coś w nim skrobał, uważając, żeby się o coś nie potknąć. Obserwował mnie kątem oka, a przyłapany, odwracał się do swojego zeszytu z wypiekami na twarzy. W końcu schował długopis do kieszeni, przeczytał to, co napisał, wyrwał kartkę, podał mi ją. Nie zdążyłam nawet otworzyć ust, bo prawie uszczypnął dwa razy moje ramię i uciekł onieśmielony.
Napisał tam, że byłam jedyną kobietą, którą był w stanie pokochać. W niewinnej zabawie stworzyłam dla niego jedyny dźwięk, jaki kiedykolwiek usłyszał. Moment, w którym dotykałam jego ciała był drżący, szeleszczący. Słyszał szelest zmęczonej dłoni, kiedy bez sił odpadała na rękaw jego bluzy i iskry uszczypliwych paznokci, kiedy zachęcałam go do dalszej zabawy. Nikomu innemu nie pozwoli już siebie dotknąć. Gdy zamyka oczy, przypomina sobie ten dźwięk i nie chce, żeby ktokolwiek innym dotykiem, wymazał mu go z pamięci. To jedyny dźwięk, jaki wypełnia jego wygłuszoną rzeczywistość.
Spojrzałam na swoją dłoń spoczywającą na brzemiennym brzuchu. Dłoń, na której bezlitośnie świeciła się złota obrączka. Żałowałam. Tak bardzo żałowałam, że w tym hałaśliwym świecie uciekł mi ten najcichszy dźwięk z możliwych. Dźwięk, który mógł zmienić moje życie.


sobota, 7 września 2013

ballerina project





Pochłonęły mnie sprawy przyziemne, bardzo konieczne i bardzo absorbujące. Powoli wrócę, na razie zdjęciami. Więcej Matyldy i Jagody z pewnością pojawi się na funpage'u.