piątek, 30 listopada 2018

Okruchy dobra- Justyna Bednarek, Jagna Kaczanowska

     Wydaje mi się, że przez cały rok nie czytam tyle polskich powieści, co przed Świętami. Skoro nie ma śniegu i alternatywnym sposobem na poczucie magii Świąt może być jedynie chodzenie po centrum handlowym z "Last Christmas" w tle...To ja wybieram lektury. Zaczęłam od "Okruchów dobra". 
    Dom w centrum Krakowa. Roman samotnie wychowuje syna, który ma do niego same pretensje. Jowita organizuje  Wigilię dla swojej córeczki. Musi jej wyjaśnić, że taty nie będzie z nimi ani w tym roku, ani w następnym. Małgorzata nie potrafi zbudować relacji z dorosłą córką, Urszulą. Szymon właśnie dowiaduje się, że jedna noc zapomnienia, może zmienić całe jej życie. Pan Ignacy natomiast po prostu rusza dorożką ze swoim koniem na Stare Miasto. 
   Trudno byłoby mi tutaj przywołać wszystkich bohaterów tej historii. Początkowo zresztą są to zupełnie osobne opowieści, dopiero później, w Wigilię, losy bohaterów zaczynają się przeplatać.  Z takiego trochę chaosu, wyłania się w bardzo przyjemny sposób spójna, wspólna klamra. 
    To trochę takie słowo, jak sympatyczny albo fajny, że tak naprawdę można tak powiedzieć o wszystkim, ale tutaj nic nie pasuje bardziej. "Okruchy dobra" są klimatyczne. Pada śnieg i autorki wspominają o tym na tyle często i opisują to w tak umiejętny sposób, że ja widziałam ten zimowy krajobraz za oknem. Oglądałam go razem z Zuzią, córeczką Jowity, która wypatrywała swojego taty. Co więcej, ten śnieg pada nad Krakowem. Chyba nie ma piękniejszego miejsca niż klimatyczne (znowu?) ulice Krakowa. 
     Nie potrafię tego wyjaśnić, może to dlatego, że to pierwsza świąteczna książka, którą czytam w tym roku, ale wciągnęła mnie bardziej niż niejeden kryminał. Poczułam Święta bardzo mocno. 
    Wiem, że to może troszkę bajka dla dorosłych, bo w grudniu rzadko pada śnieg, nikt nie zaprasza obcych ludzi do siebie do domu, nie wpada się na miłość swojego życia w second handzie. Tylko...skoro już nie wierzymy w Mikołaja, to czy nie pozostaje nam tylko wierzyć w Święta? W ludzkie dobro, w to, że w tym wyjątkowym czasie cuda wychodzą tak jakoś same. I że to nie kwestia atmosfery, gwiazdki z nieba ale tego, żebyśmy sami dali komuś coś od siebie. Wtedy dobro na pewno do nas wróci. 
    Przepiękna historia. Wspaniale, magicznie świąteczna. Pomoże poczuć klimat Bożego Narodzenia i przywróci wiarę w ludzi :-).

wtorek, 20 listopada 2018

Kolor samotności- Rhiannon Navin

      Stawiam sobie właśnie bardzo trudne zadanie, przekonania Was, że bardzo chcecie przeczytać tę książkę. Nie dlatego, że ktoś mi każe, ale dlatego, że warto. Bardzo warto.
    Normalny szkolny dzień. Zach razem ze swoją klasą chowa się w szatni. Za drzwiami słychać strzały. Pyk, pyk, pyk...Dźwięk jest coraz bliżej. Spanikowane dzieci starają się być bardzo cicho. Byleby tylko pykanie nie doszło do nich. Nagle cichnie. Wychodzą z sali by zobaczyć masakrę, która miała przed chwilą miejsce. Zach żyje. Ale nigdzie nie ma jego starszego brata Andy'ego.
   To nie jest autentyczna historia. Na stronie autorki (polecam zajrzeć, można tam przeczytać pierwszy rozdział książki i znaleźć pytania do dyskusji po lekturze) znalazłam informację, że zainspirowała ją strzelanina w Sandy Hook. Dwudziestoletni napastnik zabił własną matkę, a potem uzbrojony w kilka sztuk broni wtargnął do szkoły, zabijając tam dwadzieścia osób, dzieci w wieku sześciu i siedmiu lat.
   W "Kolorze samotności" historia jest nieco inna. Ja jednak usilnie starałam się znaleźć połączenie z rzeczywistością. Słusznie wydawało mi się, że to nie wyobraźnia autorki ale życie napisało makabryczny scenariusz.
   Autorka wykorzystała to, do stworzenia historii innej niż wszystkie. Narratorem w książce jest sześcioletni Zach. Co więcej, masakra, czyli to co wydawać by się mogło, najstraszniejsze, dzieje się na samym początku. Znacznie trudniejsze, dla nas, dorosłych, będzie to, co przeżywa Zach. I jak bardzo "przyczyniają" się do tego dorośli.
    Wszyscy wiemy, jak ważne jest prawidłowe przeżycie żałoby, że może ono trwać bardzo długo i niemal zawsze jest strasznie trudnym procesem. Co jednak z dziećmi? One nie mają świadomości tego, co przeżywają. Często też próbują znaleźć wytłumaczenie dla kwestii zupełnie nie do wyjaśnienia.
   To wszystko ma miejsce u Zacha. Początkowo czuje ulgę, że brata nie ma. Zaraz jednak przychodzi poczucie winy, że nie pomyślał o nim w trakcie masakry w szkole. Dziecko potrzebuje matki, ale ta straciła właśnie syna i jedyne, czego potrzebuje, to spokój...
   Zach odnajduje ukojenie w swój dziecięcy sposób. Buduje kryjówkę w garderobie brata i tam przelewa swoje emocje na papier. By, jak mówi, móc je rozdzielić. W nim są bowiem całkiem pomieszane, a tak odczuwa się je znacznie trudniej.
  "Kolor samotności" jest trudny. Płakałam co najmniej kilka razy, a jednocześnie nie mogłam się od niego oderwać. I cały czas rosła we mnie myśl, że bardzo chcę ją polecić. Wiem, że książka ma małe szanse zostać bestsellerem, bo pierwszoosobowa narracja dziecka, bo nie pokazują jej na YouTube'ie. Ale...Jeżeli literatura ma poruszać, wzbudzać emocje, to "Kolor samotności" nadaje się do tego idealnie.
   Co więcej, to nie tylko historia ogromnej tragedii, ale przede wszystkim opowieść o tym, jak dziecko widzi otaczającą rzeczywistość, w jaki sposób interpretuje to, co się dzieje. Świetny obraz tego, w jaki sposób my dorośli czasami zupełnie nieświadomie, jednym słowem, potrafimy zrujnować ten młody wewnętrzny świat. \
   Świetna książka i chociaż trudna, warta przeczytania. By móc spojrzeć na życie dziecięcym okiem, by zobaczyć, w jaki sposób z dziećmi, w obliczu tragedii, żałoby, NIE rozmawiać. Porusza te najgłębiej skrywane emocje. Jedna z lepszych książek, jakie czytałam w tym roku. 

piątek, 16 listopada 2018

Nasze życzenie- Tillie Cole

    Cromwell jest gwiazdą muzyki dance. Prowadzi pozornie lekkie życie, imprezuje, pije i spotyka się z przypadkowymi dziewczynami. 
   Bonnie jest młoda, delikatna. Tworzy muzykę klasyczną i bardzo chce poznać Cromwella. 
  Ich drogi przecinają się na uczelni w Jeferson. Pozornie dzieli ich wszystko. W rzeczywistości, są sobie bliżsi niż im się wydaje, ale na ich drodze stanie wiele przeszkód.  
   Przyznaję, rzadko sięgam po YA. Robię wyjątek dla Coollen Hoover i Kim Holden. Dla tej książki zrobiłam wyjątek własnie ze względu na przywołanie w poleceniu z tyłu "Promyczka" Holden. Poza tym, żadne inne wydawnictwo, nie wydaje takich powieści piękniej niż Filia. Kiedy książka do mnie dotarła, miałam ochotę po prostu patrzeć na okładkę. 
    Najgorsze jednak jest to, że kiedy raz sięgnęło się po "Promyczka" albo "Gwiazd naszych wina", nic tego nie przebija. Nigdy później żadna książka nie wywołała u mnie takiej lawiny emocji i płaczu. Przez to mam też trochę wrażenie, że po prostu "Promyczka" nic nie przebije.   
    Nie sądzę jednak, żeby autorka miała taki zamysł, bo historia, chociaż z pozoru podobna i czytelnik szybko domyśla się, co jest nie tak, to cała reszta jest zupełnie inna. Cromwell, myślę, że mogę to zdradzić, jest synestetą. Oznacza to, że odczuwa różne bodźce więcej niż jednym zmysłem i trochę inaczej niż ktoś bez synestezji. Słowa, albo litery mają dla niego kolory. Muzyka może mieć jakiś smak. Zjawisko jest używane w literaturze, w metaforach na przykład. Ale zaskoczyło mnie spotkanie go w książce young adult. 
    Z dwójki głównych bohaterów, to Cromwell przemawia do mnie bardziej. Nie ze względu na synestezję, ale na...charakter, którego może trochę brakuje Bonnie. Jest eteryczna, delikatna i przez to trochę przewidywalna. Chłopak za to nie raz tupnie nogą. Bez względu na to, jaki ma powód (a ma, oj ma!), to zyskuje w moich oczach. 
    Nie mogę wspomnieć o wszystkim, co dzieje się na końcu, ale nawet jeżeli spora część historii była nieco przewidywalna, zakończenie zupełnie mnie rozłożyło. Gdybym jeszcze nie czytała wcześniej nic podobnego, książka pewnie zrobiłaby na mnie większe wrażenie. 
    "Nasze życzenie" to taka młodzieżowa baśń. Piękna, trudna i może nie koniecznie ze szczęśliwym zakończeniem. Zakończenie jest tu trudne. Kompletnie zniszczyło moją ocenę tę książki i kazało przewartościować opinię na nowo. Przygotujcie zapas chusteczek i najlepiej całą noc, bo pod koniec nie da się od niej oderwać. 

piątek, 9 listopada 2018

Słodka wegan nerd- Alicja Rokicka

     Alicja Rokicka jest autorką bloga .wegańskiego, kulinarnego. To jej druga książka, obok której nie mogłam przejść obojętnie. 
   No dobra, możecie mnie zlinczować, ale...poleciałam na okładkę. Ale tylko na nią spójrzcie. Jeżeli dobrze pamiętam, nie tylko przepisy i zdjęcia są autorstwa Alicji ale również ilustracje. Trudno się nie zakochać, a w środku jest tylko piękniej (naprawdę!). 
    Sięgnęłam po tę książkę jednak nie tylko ze względu na okładkę, ale jej wegańską zawartość. 
   Nie jestem weganką, ani nawet wegetarianką, ale od lat noszę się z zamiarem porzucenia mięsa. Nie chcę być łańcuchem przemysłu, w którym zwierząt nie traktuje się dobrze. Z drugiej strony nie wyobrażam sobie życia bez sera...Co innego samo mięso, mogłoby dla mnie nie istnieć. Często korzystam z wegańskich przepisów. Przygotowuję dla moich bliskich coś bez produktów zwierzęcych. Uwielbiam zaskoczenie na ich twarzy, ale jak to tu nie ma jajek? Śmietany? Same roślinki? 
   To jednak rzadko są słodycze. Wegańskie wypieki kojarzą mi się z takimi ciężkimi, mokrymi plackami. Koniecznie z dynią albo burakiem i najlepiej płatkami owsianymi...że to takie gnioty po prostu ;-). Chciałam sprawdzić, czy można inaczej i czy autorka pokaże mi coś, o czym jeszcze nie słyszałam. 
   Moja gniotowa teoria została od razu obalona. Na palcach jednej ręki policzyłabym przepisy w tej książce, które są takimi plackami. Za to bardzo dużo tu takich klasyków, tylko roślinnych. Znajdziecie przepis na wegańską karpatkę, pleśniak, szarlotkę albo taką babciną drożdżówkę. 
   Wypróbowałam na razie trzy przepisy. Imbirowe ciastka, placek z sezonowymi owocami i dyniową drożdżówkę. Widziałam zaskoczenie na twarzach moich bliskich, ale jak to, drożdżowe bez jajek? Bez masła? Da się! I ciasto wcale nie smakuje inaczej, niż to tradycyjne. 
   Jest jeszcze jednak kwestia, która często odstrasza mnie w wegańskich przepisach. To...składniki. Obawiałam się, że każdy przepis będzie wymagał kilograma orzechów nerkowca, albo wymyślnych wegańskich zamienników sera/śmietany/masła. Nic bardziej mylnego. Wszystkie produkty, które używane są w książce, znalazłam w sklepie w moim małym mieście. Nic wymyślnego :-). To zdecydowanie plus. Przyznaję, że na początku studiów, kiedy wyprowadziłam się od rodziców, często sięgałam po wegańskie przepisy, bo były...tańsze i mniej skomplikowane (wbrew pozorom!). 
   Ta książka jest przepiękna. I nie jest tylko ładnymi zdjęciami ale bardzo dużym zbiorem świetnych przepisów. Świetne zdjęcia i ilustracje, we wszystkim widać konsekwencję. Co więcej, kolejne "rozdziały" książki są opatrzone krótkim wstępem, w którym Alicja opowiada o swoich kuchennych wspomnieniach, idolach. Przyjemnie napisane, zachęcają do zajrzenia dalej.
     Mam jeszcze kilka wypieków, które chciałabym wypróbować, właśnie pleśniak i karpatka. Jestem zachwycona i wiem, że będę do niej wracać. Bardzo polecam, nie tylko weganom. Naprawdę, chcecie zrobić sobie tę przyjemność i mieć "Słodką wegan nerd" w swojej kuchennej biblioteczce. 
Drożdżowe dyniowe, które skradło moje serce