sobota, 10 sierpnia 2013

o zatrzymywaniu lata

    Anita zjadła już chyba kilogram winogron. Nie takich ze sklepu, nieapetycznie zielonych o podłużnym kształcie, ale takich małych, okrągłych, fioletowo-zielonych, które jeżeli umiejętnie się je naciśnie, wyskakują z cierpkiej skórki. Zajada chęć zapalenia papierosa. Wcale nie dlatego, że czuje taką potrzebę, wcale nie po to, żeby zająć ręce. Wszyscy, którzy kiedyś rzucali palenie twierdzą, że palenie zawsze na początku zastępuje się przekąskami. To i ona zastępuje. W zasadzie nie miała najmniejszej ochoty ograniczać palenia. Paliła z resztą sporadycznie. W sobotę wieczorem na koncercie, czasami po powrocie od rodziców, paliła u siebie w mieszkaniu tylko dlatego, że mogła, była dorosła, nikt nie miał prawa jej tego zabronić. Teraz było jednak zupełnie inaczej. Przyjechała na pierwsze od wielu lat wakacje. Przez całe studia wszystkie wakacje spędzała u rodziców. Zmęczona nauką, dorywczą pracą, nawet nie pomyślała o tym, że mogłaby gdzieś wyjechać. Zupełnie z resztą nie ciągnęło jej nad ciepłe morza, inne kontynenty, a już najmniej miała ochotę na zimny Bałtyk. Marzyła jej się wieś. Każdej jesieni spędzonej w burym mieście była zła na siebie, że nie spędziła nawet tygodnia wakacji na polskiej wsi. Nie zależało jej jednak na żadnej agroturystyce, nie chciała być żadną turystką, wczasowiczką, nic z tych rzeczy. Chciała uzdrowić swoją rzeczywistość, chciała na chwilę poczuć, że nie jest uzależniona od żadnych zdobyczy cywilizacji, odetchnąć od betonu, internetu, smogu, wszystkiego co miejskie. Nigdy się jednak nie złożyło. Żaden z jej znajomych nie miał domu na wsi, nikt nie chciał razem z nią odetchnąć na chwilę od miasta. Trudno z resztą byłoby znaleźć możliwość wyjazdu na kilka miesięcy po wakacjach. W tym roku nie było inaczej, dniami i nocami odpoczywała u rodziców z książką w ręku i ani razu nie pomyślała o tym, że mogłaby się spakować i gdzieś wyjechać. Niespodziewanie skontaktowała się z nią dawna znajoma ze studiów, która nie była świadoma jej jesiennej obsesji na punkcie wiejskich wakacji. Zaproponowała po prostu niewielkie zlecenie na korektę wspomnień, które od lat spisywała jej babcia. Nie zależało jej przy tym na zwykłym poprawianiu przecinków i przestawianiu zdań z poprawnych, na jeszcze bardziej poprawne. Potrzebowała, żeby autor korekty przez chwilę dotknął życia babci, twierdziła bowiem, że tylko wtedy istnieje szansa na jeszcze lepsze uchwycenie sielankowego klimatu jej życia. 
     Tym sposobem Anita miała spędzić co najmniej kilka tygodni na poznawaniu Anieli Brzóski, jej wspomnień i uroków życia na wsi. Stąd też chęć rzucenia palenia. Pobyt na wsi miał być dokładnie taki, jaki sobie wcześniej wymarzyła. Zdrowy, pozbawiony wszystkiego, co kojarzyło jej się z życiem w mieście, ale też swobodny, nieograniczony większymi nakazami. Nie chciała uczyć się, jak doić krowy, z pewnością jednak nie miała by nic przeciwko pomocy przy drobnych pracach w domu babci Anieli.
    Rodzina Anieli Brzóski mieszkała od pokoleń w tej samej wsi. Do najbliższego miasta ze Strzemiączkowa odjeżdżał tylko jeden autobus dziennie i jechał nieco ponad godzinę. We wsi znajdował się tylko jeden sklep, który dostarczał mieszkańcom artykułów pierwszej potrzeby, ograniczając przy tym ludzkie potrzeby raczej do minimum. Być może dlatego ludzie tutaj byli niezwykle zaradni i w zasadzie wszystko potrafili zorganizować sobie sami. Aniela Brzóska, mimo sędziwego wieku była w zasadzie samowystarczalna. Wcześniej jej rodzice, potem ona, a teraz jej dzieci i wnuki, wszyscy hodowali, siali, zbierali, a przy okazji każde pokolenie powiększało dobytek rodziny o kolejną krowę, dobudówkę na strychu, nowego konia, kombajn, kolejne ary, do tego stopnia, że obecnie Aniela Brzóska była właścicielką ogromnego siedliska, które ciągnęło się od samego środka wsi, aż to jeziora położonego na jej skraju. Aniela od kilku lat spisywała wszystko, co jeszcze pamiętała, a więc życie jej rodziców, jej samej, jej męża, a potem po kolei wszystkich dzieci. Wspomnienia nieubłaganie zaczynały przeplatać się jednak z rzeczywistością, przez co wnuki Anieli postanowiły na kolejne urodziny zrobić prezent babci Anieli i wydać jej wspomnienia. Nikt jednak nie wiedział, czy mają one jakąkolwiek wartość literacką, Aniela nigdy nikomu ich nie pokazywała. Anita miała być jej pierwszym czytelnikiem.
   Siedlisko w Strzemiączkowie było dokładnie takie, o jakim marzyła Anita. Stary, duży dom z czerwonej cegły, w którym komin na środku domu można było obejść przechodząc przez wszystkie pokoje. Od frontu wejście, które kiedyś służyło zapewne jako to bardziej reprezentacyjne, zostało przerobione na spory taras, na którym przez całe lato mieszkańcy siedliska jadali obiady, odpoczywali po ciężkim dniu. Babcia Aniela była jakby nieodłączną częścią obrazka tej części domu. Wstawała rano, przygotowywała śniadanie, obchodziła całą posesję, zamykała psa, którego co wieczór spuszczała z łańcucha, otwierała bramę, a potem, codziennie z innym zajęciem zasiadała na bujanym fotelu przed domem. Drylowała wiśnie, obierała ziemniaki, cerowała wełniane skarpety. Czasami po obiedzie, zmęczona swoimi niewielkimi obowiązkami, które wykonywała zawsze z pedantyczną wręcz starannością, zasypiała przykryta grubym kocem.  Od strony podwórza wychodziło się do dużej stodoły, która nie remontowana od lat, straszyła spróchniałymi deskami. Z tyłu za stodołą można było zejść do jeziora, w którym przez to, że było dość płytkie, nikt się nie kąpał. Dostępu do niego broniły z resztą ze wszystkich stron ogromne, groźne pokrzywy.
   Anita dość szybko dopasowała się do harmonogramu, według którego płynęło tutaj życie. Po porannej krzątaninie, siadała obok babci Anieli, pomagała jej w drylowaniu, zszywaniu i od słowa do słowa, kiedy każdego dnia od nowa, udawało jej się zdobyć zaufanie babci, pozwalała tej opowiadać kolejną część wspomnień. Naturalnie, Aniela Brzóska zaraz po przyjeździe zleciła Anicie przeczytanie całości, co ta niezwłocznie uczyniła, wiedziała jednak, że może spróbować poprawić to w taki sposób, że wydanie tego nie ograniczy się do kilku egzemplarzy dla rodziny, ale może zainteresuje to kogoś dalej. Dlatego codziennie, aż do późnego popołudnia pozwalała babci Anieli opowiadać wszystko bardzo dokładnie, zatrzymywać się i cofać. Nie zwracała jej uwagi, kiedy po raz trzeci opowiadała tę samą historię. Była zbyt dobrze wychowana, żeby zwracać uwagę osobie starszej. Nie było z resztą takiej potrzeby, Aniela opowiadała niezwykle ciekawie. 
   Dzisiaj jednak harmonogram nie obowiązywał. Zaraz po śniadaniu syn zabrał babcię Anielę na wizytę do kardiologa. Anita została sama i zupełnie bezrobotna. Pytała nawet, czy może przygotować jakiś obiad, skosić gdzieś trawę, ale nie, gdzie dziecko, w taki upał, posiedź, odpocznij, jeszcze się napracujesz. No to siedziała i obżerała się winogronami. Pozwoliła sobie nawet, skoro nikt nie widzi, usiąść na bujanym fotelu babci Anieli. Chmury na niebie przesuwały się jakoś tak leniwie. Lato w tym roku było bardzo gorące. Wszystkich powoli zaczynały już męczyć upały. Koty gdzieś się pochowały, pies siedział na drodze, z głową wiernie zwróconą w stronę, z której powinna nadjechać jego pani. Anita obserwowała chmury, pierwszy raz od dłuższego czasu miała chwilę dla siebie, taką chwilę zupełnie bezmyślną, bez snucia planów na jutrzejszy dzień, kolejny tydzień, miesiąc, bez patrzenia w przyszłość, przeszłość. Stąd pewnie chęć zapalenia. Pierwszy raz od dawna miała czas na to, żeby zastanowić się od jak dawna nie paliła. Powoli zaczynało do niej docierać, że data powrotu jest coraz bliższa. Opowieść babci Anieli zaczyna iść ku końcowi. Anita nie jest dzieckiem, od początku wiedziała, że nie będzie mogła tu zostać na zawsze. Nie potrafiła jeszcze patrzeć z satysfakcją na spełnione marzenie, nie potrafiła też martwić się powrotem. Urodziła za to kolejne, mniejsze, ale równie trudne do zrealizowania marzenie. Co wieczór zastanawiała się, w jaki sposób mogłaby wieś zabrać ze sobą do miasta. Nie, nie miała tu na myśli takich prozaicznych rozwiązań jak założenie rabaty na balkonie, przygarnięcie kota, kupowanie jaj z ekologicznego chowu. Chciała mieć coś, co będzie przepełnione letnim wiejskim powietrzem, rumiane jak dojrzałe jabłko i pachnące jak świeży chleb. Nie miała przy tym żadnego pomysłu, co mogłaby ze sobą przywieść. Nie chodziło o fotografie, nie. Myśl o tym coraz intensywniej wierciła się jej głowie, zaczęła być wręcz upierdliwa. Anita zdenerwowana zaczęła przekładać w palcach zapalniczkę. Zapaliłaby. Pal licho. Miało nie być zakazów. Pobiegła na górę, odszukała na dnie walizki paczkę papierosów. Wyjęła jednego, schowała do kieszeni. Musiała wybrać odpowiednie miejsce. Nie chciała, żeby babcia Aniela ją zobaczyła. Poczułaby się, jak dziecko przyłapane na wyjadaniu z miski surowego ciasta. Poza tym, miała ochotę tę chwilę celebrować, nie tak ukradkiem, bez przyjemności. Zamknęła dom, zgodnie ze wskazówkami Anieli, klucz wrzuciła do glinianej doniczki na parapecie, przeszła przez podwórze, za stodołę. Siedlisko stało na niewielkim wzniesieniu, widziała stąd jezioro w dole i ogromne pola rzepaku. Ale to nadal nie było to. Żeby nie niszczyć uprawy odnalazła miedzę, zbiegła na dół w stronę jeziora. Nie była pewna, czy pokrzywy, które broniły do niego dostępu, miały gdzieś swój koniec. Szła i szła stromym zboczem, ostrożnie, uważając, żeby się nie poślizgnąć i nie wylądować w wysokich krzakach. Nie wiedziała jak bardzo oddaliła się od domu, nie oglądała się za siebie, ale odniosła wrażenie, że przeszła tak co najmniej kilka kilometrów. W końcu pokrzywy zaczęły się przerzedzać. Wyglądały na wycięte przez człowieka. Dotarła do miejsca, w którym wąską ścieżką dało się dojść do grubego dębu tuż nad brzegiem jeziora. 
   Zmęczona, oparła się o pień, wyciągnęła całkiem już pogiętego papierosa, włożyła do ust, chwilę jeszcze łapiąc oddech. Podpaliła i głęboko się zaciągnęła. W zasadzie nie poczuła ulgi. Coś nawet przeciwnego. Złamała się. Nie wytrzymała. 
-Zdaje się, ze tu nie wolno palić-męski głos. W pierwszej chwili nie wiedziała skąd. Nie był zdenerwowany, zaskoczony, raczej rozbawiony. Obeszła dąb dookoła. Dokładnie za drzewem na wodzie stała stara łódka. Anita nie mogła jej wcześniej zauważyć. Teraz widziała w niej rozbawionego mężczyznę. Poczuła, że się czerwieni, jak pensjonarka przyłapana na złym uczynku. 
-Przepraszam...nie chciałam. To znaczy chciałam, w zasadzie, przecież nigdzie nie ma tabliczki, że tutaj nie wolno palić...Och co ja plotę jakiej tabliczki, przecież jesteśmy na wsi, to znaczy nad jeziorem, to znaczy...
-Chodź-mężczyzna zdawał się być zupełnie rozbawiony jej chaotycznym powitaniem. Podał jej dłoń tak, żeby mogła bezpiecznie wejść do łódki. Wyobraźnia podpowiadała jej niezliczone scenariusze, co może się przydarzyć dalej, widziała, jak bardzo tajemnicza i kiczowata jest ta sytuacja. Czuła, że znowu się czerwieni, bała się jednak odezwać, żeby nie wyjść na naiwną panienkę. Mężczyzna miał na imię Robert. Anita zawstydzona nie chciała spotkać jego spojrzenia, wpatrywała się więc bez przerwy w swoje paznokcie. Z tej perspektywy widziała tylko jego opalone przedramię. 
   Dopłynęli na drugi koniec jeziora. Wyszli z łódki, ona ciekawa nowo odkrytego miejsca o nic nie pytała, podziwiała zachodzące gdzieś daleko nad wodą słońce. Zaprowadził ją do starego, małego budynku, prowizorycznie przerobionego na coś mieszkalnego. Kilka razy przeprosił za bałagan, zaproponował herbatę. Długo opowiadał jej o tym, czym się zajmuje, jak znalazł się w Strzemiączkowie. Miał dziwnie usypiającą barwę głosu. Anita czuła się trochę tak, jakby opowiadał jej bajkę na dobranoc, nie zastanawiała się zupełnie nad tym, że nie wie, po co ją tu przyprowadził, co zamierza zrobić, a przede wszystkim, jak ona stamtąd wróci i wytłumaczy wszystko babci Anieli. Uspokojona jego słowami, zaczęła opowiadać o sobie. Wylewała z siebie wszystkie słowa, które zebrały się przez ostatnie tygodnie, a o istnieniu których nie miała pojęcia. Opowiedziała mu o swoich rodzicach, studiach, samotnym mieszkaniu w ponurym mieście, o wiecznym żebraniu o uczucie i ciągłej tęsknocie za świętym spokojem. Nie wiedziała, jak długo opowiadała, w którym momencie zasnęła i dlaczego mężczyzna nie kazał jej wracać do domu. Kiedy się obudziła, słońce było dokładnie z drugiej strony, nad wodą unosiła się cieniutka warstwa mgły. Mężczyzna siedział na przeciwko niej, patrzył gdzieś przed siebie. Nie wiedziała nawet, czy zasnął. Uśmiechnął się do niej blado, obiecał, że zaraz odprowadzi ją do domu. Znowu wsiedli na łódkę. Podróż przez mleczną mgłę sierpniowego poranka na długo zostanie w pamięci Anity.
   Naturalnie, babcia Aniela dawno już wróciła do domu i nie zmrużyła oka czekając na Anitę. Nie okazała jej jednak gniewu, rozdrażnienia. Po krótkiej rozmowie gdzie była, wróciła do codziennego rytuału ręcznych robótek na tarasie. 
   Przez kolejny tydzień Robert nie dał znaku życia. Nie było z resztą takiej potrzeby. Aniela Brzóska skończyła swoją opowieść, Anita spakowała walizki, miała odjechać porannym autobusem. Doskonale jednak wiedziała, co powinna zrobić przed wyjazdem. Wypiła szybko kieliszek porzeczkowej nalewki  babci Anieli, na odwagę, i pobiegła w stronę jeziora. Mężczyzna siedział dokładnie w tym samym miejscu. Nie wydawał się zaskoczony jej wizytą. Ponownie lekko się uśmiechał. Złapała go za ręce, przycisnęła je mocno do siebie, pocałowała go niemalże histerycznie. Niczemu się nie dziwił. Milczał. Milczał kiedy go całowała, kiedy szybko zdejmowała jego i swoje ubranie. Kiedy wychodziła też milczał. 
   Znacznie później, dopiero jesienią miała się dowiedzieć, że mężczyzna dał jej to, czego tak bardzo pragnęła. Prezent. Żywe, rumiane wspomnienie, które kiełkowało w jej ciele od tamtego sierpniowego wieczoru.