niedziela, 31 maja 2015

Potargana w miłości, o Agnieszce Osieckiej- Ula Ryciak

 
pod spodem "Nowa miłość. Wiersze prawie wszystkie"
 Pierwsza płyta CD, jaka znalazła się w moim rodzinnym domu, była płytą z piosenkami Osieckiej. Miałam wtedy...kilka, może kilkanaście lat. Powtarzałam 

Gęsi już wszystkie po wyroku, nie doczekają się kolędy 
Ucięte głowy ze łzą w oku zwiędną jak kwiaty, które zwiędły 

i nie rozumiałam. Potem, kiedy byłam już troszkę starsza wirowałam do: 

Szalona wiruje chusta
Szalone wirują usta
Odkaczałka, wariatka, ech
Nie patrzy do lustra 


i nawet, jeżeli nie rozumiałam kim jest "odkaczałka", nieświadomie budowałam swoją wrażliwość. Dzisiaj wiem, że gdyby nie Osiecka nigdy nie napisałabym swojego pierwszego opowiadania. Nigdy nie pomyślałabym, że pisanie może być dla mnie proste, co więcej, nigdy nikomu bym go nie pokazała. Wrażliwość, delikatność i lekkość słów Osieckiej inspiruje mnie do dzisiaj i jest jej we mnie ciągle pełno. 
  Nie oznacza to natomiast, że miałam ochotę zgłębiać jej życiorys. Biografie mają pewną nielubianą przeze mnie cechę. Znacznie bardziej należą od autora niż od osoby, którą ten opisuje.  Autor, nawet jeżeli stara się być nie wiem jak bardzo obiektywny, zawsze przemyci czytelnikowi swój obraz tego człowieka. Swego czasu czytałam biografię Janis Joplin. Autorka ciągle ją rozgrzeszała. Ciągle opowiadała, że kolejne pijaństwo, narkotykowe szaleństwo było tak naprawdę krzykiem rozpaczy. Jej zdaniem Janis była bowiem zupełnie zwyczajną kobietą, która marzyła o domku z ogródkiem... Od tego czasu unikałam biografii. Nie chcę widzieć Janis Joplin jako matrony. Ani nikogo innego innym, niż był w rzeczywistości. Do niedawna...
   Do "Potarganej w miłości..." skusiły mnie przede wszystkim fotografie. Fotografia jest mi nadal strasznie bliska, równie bliska jak słowo. Rozpłynęłam się, kiedy przeczytałam, że Agnieszka fotografowała prawie wszystko. 
  Ula Ryciak nie tylko zebrała całe życie Osieckiej w jedno, przepięknie wydane, opasłe tomisko. Totalnie weszła w postać. Wyzbyła się siebie jako współczesnej kobiety, jako człowieka o subiektywnej opinii, wreszcie jako narratora. W tej książce nie czuje się ducha autorki, nie czuje się nikogo innego, po za Osiecką. Z pewnością między innymi dzięki wspaniałemu językowi. Autorka pisze dokładnie tak, (a tak przynajmniej sobie to wyobrażam), jak napisałaby to Osiecka. Dzięki temu czytelnik ma wrażenie, że obcuje z czymś więcej, niż tylko pośmiertną biografią wydaną w czasach, kiedy (niestety!) nikt już nie pamięta ani o Skaldach, ani o Maryli Rodowicz (tej młodej, hippisowskiej). 
   Czułam się trochę tak, jakbym od pierwszych stron i fotografii mieszkania Agnieszki, usiadła na jej krześle, przy jej własnym blacie i zaglądała wszędzie, gdzie tylko się da. Do albumów z fotografiami, do zeszytów z piosenkami, ale również do urywków, skrawków słów, zapisywanych na byle czym. Efekt niesamowity, zupełnie nie miałam ochoty odrywać się od lektury, wychodzić z mieszkania na Saskiej Kępie. 
  Czy dowiedziałam się czegoś, o czym nie wiedziałam wcześniej? Oczywiście! Bardzo wielu rzeczy. Na przykład tego, że Osiecka (podobnie jak ja) miała słabość do mężczyzn, którzy nie koniecznie odwzajemniali jej uczucia. Wczoraj w nocy obudziłam moją mamę telefonem z informacją, że Osiecka przez pewien czas umawiała się z dużo od niej starszym Przyborą. Tym Jeremim Przyborą z "Kabaretu Starszych Panów". Dacie wiarę? :) 
  Po skończonej lekturze jeszcze raz rozejrzałam się po mieszkaniu na Saskiej Kępie. Pustym od lat. Pomyślałam, że taka Osiecka dawno już przestała istnieć w naszych sercach. Zostało Studio im. Agnieszki Osieckiej, Fundacja im. Agnieszki Osieckiej, złota tabliczka, coraz bardziej wyblakłe litery... Szkoda. 
  "Potargana w miłości..." na chwilę pozwala pożyć życiem Agnieszki Osieckiej, poczuć, jak to było, kiedy...Bez zbędnych wstępów, za to z przepięknym, takim bardzo "agnieszkowym" słowem. Wrócę do niej z pewnością nie raz. 

środa, 27 maja 2015

Oddech- Monika Jaruzelska

  Pani Moniko, urodziłam się prawie dziesięć lat po stanie wojennym, a co za tym idzie jestem od Pani znacznie młodsza. Z rezerwą podchodziłam do kolejnych, wydawanych przez Panią książek. Mojego pokolenia nie dotyczą już tamte spory, moje pokolenie stroni od polityki. Albo stroniło do ostatnich wyborów, ale nie o tym. To, że mnie nie dotyczy, nie oznacza bynajmniej, że jestem historyczną ignorantką i nawet jeżeli w szkole nikt mnie nie nauczył, kim był Pani Ojciec, ani co takiego zrobił dla Polski, skądś to wiem. Wiem również, że nie interesuje mnie lektura na ten temat. Dlatego, przyznaję szczerze, nie czytałam dwóch poprzednich książek. Przeczytałam natomiast "Oddech". Jednym tchem. 
   W "Oddechu" Monika Jaruzelska opowiada o trudnej współczesności. O chorobie, a potem śmierci ojca, o własnej trudnej chorobie, o nałogu (spokojnie, bez sensacji- nikotynowym...), o tym, jak zmieniła się jej relacja z matką po śmierci Wojciecha Jaruzelskiego. Książka składa się z notatek, krótkich fabuł budowanych na podstawie anegdoty, piosenki, cytatu albo nastroju autorki.
  Do lektury podchodziłam z rezerwą, przyznaję. Bo naprawdę, kiedy nie opadł jeszcze kurz po wyborach prezydenckich, nie miałam najmniejszej ochoty na politykowanie. Kiedy nie jestem do końca przekonana do jakiejś książki, staram się przed samą sobą udawać, że lektura mnie nie ciekawi, że nie wciąga. Przy "Oddechu" poddałam się bardzo szybko i pochłonęłam w dwa wieczory. Nie koniecznie z przyjemnością. Z całym wachlarzem emocji. Uśmiechem przy pierwszych słowach o paleniu, z którymi tak bardzo bardzo się zgadzam (ale nie rzucam, mam jeszcze czas...), przy kolejnym wracaniu do tego tematu, choć na samym początku autorka deklaruje, że rzuciła. Wzruszeniem przy tym, kiedy opowiada o śmierci ojca o tym, jak było jej trudno. Bez patosu, przesady, przegadania. Wprost. Tak chyba dotyka najbardziej. Ze smutkiem, kiedy odnajdywałam w depresyjnych zachowaniach autorki coraz więcej tych swoich. Jak choćby to, że w depresji trudno jest nawet umyć włosy...Jak bardzo to znam. Z zainteresowaniem, kiedy autorka przytacza kolejne interesujące ją artykuły, kolejne trafione cytaty. W końcu z inspiracją. Rzadko autor potrafi tak pisać o swoim własnym pisaniu, że zaczynam jej zazdrościć i sama mam ochotę coś napisać.
   Pani Moniko. Podobno dobra książka, to nie taka po którą sięgniemy ponownie. To taka, po przeczytaniu której natchnioną grafomańską często chęć, by napisać coś własnego. Wtedy pisanie ma sens. Dla mnie, Pani pisanie ma sens ogromny. Jest intymne, ale nie przeemocjonowane, nostalgiczne ale ze szczyptą czarnego humoru. Wyłącznie dla bystrego czytelnika i to podoba mi się chyba najbardziej. To, że nie spłyciła Pani odbiorcy, nie napisała książki pełnej oczywistości. Dziękuję, za "Oddech", za to, że czytelnik czuje się doceniony tą lekturą. 

wtorek, 26 maja 2015

Następczyni- Kiera Cass


  Na każdą kolejną część "Rywalek" czekam z wypiekami na twarzy. Wydaje mi się, że byłoby to wręcz niegrzeczne nie przeczytać następnego tomu, kiedy na półce dumnie prezentują się pozostałe. Nie trzeba mnie zresztą do tego specjalnie namawiać. Mimo, że może nie jest to książka adresowana do mojej grupy wiekowej, naprawdę zakochałam się w tej serii. W książkach, nie w Maxonie. No, dobrze w Maxonie też. Ok, w Maxonie przede wszystkim...
  Główną bohaterką, a zarazem narratorką tej opowieści jest Eadlyn córka obecnie panującego króla i królowej- Maxona i Ameriki. Zniesiono system klasowy, ale złe nastroje wśród ludności nie zniknęły. Celem załagodzenia sytuacji w państwie rodzina królewska decyduje się zorganizować Eliminacje. Są one jednak zupełnie inne niż te organizowane dotychczas. Następczyni tronu jest bowiem kobietą, oznacza to, że swojego partnera szukać będzie wśród młodych chłopców.  Czytelnik ma zatem do czynienia z sytuacją zupełnie odwrotną niż dotychczas. Nie doszuka się również podobieństw pomiędzy Eadlyn, a jej matką, czyli poprzednią główną bohaterką. Eadlyn jest inna. Zupełnie inna...
   Przyznaję, Amerika była bohaterką idealną. Posiadała wszystkie cechy dobrego człowieka, prawej obywatelki, kochającej córki, wiernej przyjaciółki . Córka nie jest jej kopią. Trudno powiedzieć, czy to dobrze czy źle. Po idealnej, heroicznej Americe nagle pojawia się Eadlyn, która dorasta ze świadomością swojej ogromnej wartości. Wie, że zostanie królową i chociaż tutaj jeszcze nią nie jest, zachowuje się jakby dawno nią była, ba! nawet coś osiągnęła. Jest samolubna, arogancka, zaprogramowana na sukces. Dlatego też tak trudno jej znaleźć wśród kandydatów tego, który sprosta jej wygórowanym oczekiwaniom. Albo przede wszystkim takiego, w którym naprawdę mogłaby się zakochać.
  Nie polubiłam Eadlyn. Jest dokładną odwrotnością mnie i tego, czego szukam w innych. I jest to w zasadzie jedyne, co mam do zarzucenia "Następczyni". Poza tym bowiem, książka nie jest historią pociągniętą na siłę. Znalazłam w niej wszystko, za co polubiłam Kierę Cass. Ciekawie rozwinęła historię Ameriki i Maxona, jeszcze ciekawszym wydaje się fakt, że zdecydowała się na główną bohaterkę, której ma się ochotę dać po łapach, zamiast totalnie się w niej zakochać. Wydaje mi się, że to nie jest kolejna część, która z pewnością przyniesie autorce korzyść materialną, ale wyższy poziom literackiego wtajemniczenia. Poziom, na którym Kiera Cass decyduje się na eksperyment. Czy dobry? Czas pokaże.
  Stałych czytelników "Rywalek" nie trzeba namawiać do sięgnięcia po tę część. Nowych odsyłam do pierwszej recenzji tomu I- "Rywalki". Dla zachęty mogę zdradzić, że Kiera Cass nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Historia Eadlyn nie została zamknięta. Co więcej, możemy się również spodziewać ekranizacji. Obejrzę z przyjemnością!

poniedziałek, 18 maja 2015

Maybe someday- Colleen Hoover

         Kobiety sięgają po literaturę, która wzbudza emocje. Kochamy książki, przy których płaczemy, śmiejemy się, marzymy. Do tych wracamy najczęściej. W każdej książce próbujemy znaleźć choćby namiastkę emocji. Ale opis, czy obecność emocji w opowieści wcale nie oznacza, że lektura wywoła je w nas. Nie potrafię powiedzieć, na czym polega ten fenomen. Dlaczego czytając o pewnej wzruszającej dla bohaterów chwili raz po prostu przewracam stronę, a innym razem zatrzymuję się, zamyślam, uśmiecham i przede wszystkim- marzę. "Maybe someday" wzbudziło we mnie tyle emocji, że przez cały czas, kiedy czytałam książkę, miałam wrażenie, że przenoszę się gdzieś w zupełnie inny świat. Naprawdę. I nadal nie potrafię powiedzieć, jakim cudem Colleen Hoover się to udało.
   Sydney właśnie skończyła 22 lata. Studiuje, pracuje, jest w stabilnym związku. Wieczorami przysiada na balkonie. Pod pretekstem pooddychania świeżym powietrzem, staje się słuchaczem wyjątkowych koncertów.
  Ridge gra na gitarze. Codziennie wieczorem wychodzi na balkon, by poćwiczyć. Doskonale zdaje sobie sprawę z obecności słuchaczki po drugiej stronie. Znacznie wcześniej zauważa również, że w związku jego sąsiadki dzieje się coś naprawdę złego. Nie waha się jej pomóc, gdy ta demaskuje swojego chłopaka. Początkowo łączy ich tylko muzyka.
   Nie mogę, nie chcę opowiadać fabuły. Każdy kolejny wątek należy przeżyć w tej książce samemu. I na swój sposób. Myślę, że każda z nas opowie się po innej stronie. Ja odnajduje siebie w Sydney. W szczególności w sytuacji, w której się znalazła. Założę się jednak, że nie jedna z Was poczuje, że znacznie bliższa jest jej Maggie. Bez względu na to, która z bohaterek będzie nam bliższa, z pewnością przyznacie mi rację, że Ridge jest idealny. Choć raz, może dwa miałam ochotę go kopnąć za to, jak potraktował Sydney. Ostatecznie jednak, pozostawił w moim sercu niesamowitą wizję bardzo wrażliwego mężczyzny. Mężczyzny, który szanuje i nie chce skrzywdzić żadnej kobiety. Czy to w ogóle ma w dzisiejszych czasach jeszcze miejsce? Czy istnieją tacy faceci?
   Przyznaję, że to moje pierwsze spotkanie z autorką. Zwlekałam przede wszystkim dlatego, że książki Hoover skierowane są do młodego czytelnika. Mimo, że Sydney ma tyle samo lat co ja, to...Zawsze mam wrażenie, że książki kierowane do młodych ludzi, są trochę...prostsze. Często napisane językiem "pseudomłodzieżowym", którego serdecznie nie lubię. Widzę jednak, że co do Colleen Hoover bardzo się pomyliłam. Autorka pisze dla czytelnika wrażliwego, inteligentnego.
  "Maybe someday" wciąga przyjemną fabułą, ale przede wszystkim wzrusza. Pobudza wyobraźnię i daje nadzieję, na to, że nawet młode życie, może nas zaskoczyć. Opowiada bowiem o historii, która mogłaby przydarzyć się każdej z nas.
 

niedziela, 17 maja 2015

Jedzeniowa rewolucja Jamiego Olivera!

   Dawno temu, miałam wtedy może z 16 lat postanowiłam upiec chleb. Pani w telewizji mówiła, że nie może się nie udać...No cóż. Nie udał się. Potem, idąc za ciosem upiekłam ciasteczka. Były pyszne, ale z każdą minutą coraz bardziej twardniały. Na szczęście zniknęły szybciej, niż zrobiłaby się z nich skała.
  Podpatrywałam mamę, przeglądałam blogi kulinarne, nałogowo oglądałam Kuchnię+ i coraz więcej moich wypieków było nie tylko zjadliwe ale również przepyszne.
  Dzisiaj uwielbiam gotować, chociaż piec znacznie bardziej. Mam kilka sprawdzonych przepisów, które zawsze się udają i wywołują na twarzach moich przyjaciół błogi uśmiech. Nie oznacza to jednak, że nagle stałam się nieomylna. Nie dalej jak w tym tygodniu przygotowałam wegańskie muffiny z awokado, których nie chciał jeść nawet pies...Nie poddaję się jednak! :)
  Historia Jemmy jest podobna. Podobnie jak ja, nie urodziła się w piekarniku ;). Do dzisiejszej perfekcji dochodziła metodą prób i błędów. Rzuciła studia, otworzyła cukiernię i weszła w skład grupy Jamie'go Olivera. Razem z nim tworzy Foodtube, gdzie znajdziecie proste przepisy ale również krótkie filmiki z życiowymi ułatwiaczami, jak na przykład obrać awokado, by nie stracić połowy razem ze skórką, albo jak wycisnąć sto procent z cytryny. W zestawie małych książeczek autorzy Food Tube przedstawili kilkanaście różnych przepisów. Naturalnie, najbardziej zachwyciły mnie "Sezonowe słodkości". Przeglądałam, zachwycałam się, aż w końcu postanowiłam sama spróbować. Niestety, nic co proponuje Jemma nie było tym, na co miałam ochotę. Dlatego troszkę z pomocą jej bazowych przepisów stworzyłam własne babeczki. Z sezonowym (i wspaniałym!) rabarbarem i waniliowym kremem. Niestety, autorka proponuje zazwyczaj kremy na bazie masła, które są moim zdaniem zbyt ciężkie. Troszkę trwało zanim stworzyłam krem idealny, pasujący do rabarbarowych ciastek. Waniliowy, na bazie budyniu. Efekt? Przepiękny, niesamowity, wspaniały. No przecież, spójrzcie tylko! :) Książki z tej serii są od tygodnia wertowane w tę i z powrotem w poszukiwaniu kulinarnych inspiracji.
   Co więcej, dzisiaj z okazji Światowego Dnia Pieczenia (tak! istnieje takie święto :)) wypróbowałam, a w zasadzie stworzyłam kolejny przepis. Babeczki pod roboczą nazwą "Death by chocolate", które są tak czekoladowe, że konia z rzędem dla tego, kto zje więcej niż jedną naraz. Ilustracja, którą możecie zobaczyć na zdjęciu jest akwarelą autorstwa mojej siostry, Jagody.
  Chciałabym Was zatem nakłonić do odkrycia przyjemności w gotowaniu i pieczeniu, nawet jeżeli lajkujecie funpage "Chujowa Pani Domu"...;) Nawet chujowej nic się nie uda, jeżeli nie zacznie próbować. Przy okazji chciałam Wam również opowiedzieć o petycji Jamie'go. Jamie Oliver jest nie tylko fajnym facetem, kucharzem, ale również człowiekiem, który swoją popularność chce wykorzystać w najlepszy z możliwych sposobów. Jamie chce namówić rządzących tym światem do zmian z edukacji i żywieniu dzieci, których realnym zagrożeniem jest otyłość nie tylko w wieku dorosłym, ale już teraz. Nawet, jeżeli w Polsce nie jest to aż tak ogromny problem, to z pewnością ma on tendencję wzrostową. Będzie tylko gorzej...Jamie chce to zmienić. Ja go w tym jak najbardziej popieram. Jeżeli Wy również-macie szansę pomóc. Wystarczy podpisać petycję dostępną tutaj: https://www.change.org/p/jamie-oliver-needs-your-help-fighting-for-food-education-foodrevolutionday?source_location=trending_petitions_home_page&algorithm=curated_trending a potem udostępnić informację wszędzie gdzie się da. Zachęcam z całego serca!
 

środa, 13 maja 2015

Książka- data przydatności do spożycia

   Jakiś czas temu osiedlowa biblioteka ogłosiła na facebooku, że dnia tego i tego odbędzie się kiermasz książek. Biblioteka idzie na przód, odbył się remont, zmniejszyła (!) się przestrzeń na książki. Dlatego od godziny 12 można przyjść i kupić książki po złotówce sztuka.  Chyba żaden książkoholik nie przeszedłby obok takiej okazji obojętnie.
    Dotarłam tam kilka godzin po wielkim otwarciu i zbiory były już naprawdę przegrzebane. Książek było mało. Nie tak jednak mało, by nie spędzić tam prawie godziny na oglądaniu, otwieraniu, zaglądaniu do środka i uśmiechaniu się do znajomych tytułów. Znacie to? :)
    Para, która w tym samym czasie wybierała książki, zebrała ogromny stos. Zależało im bodaj na literaturze klasycznej. Sama zauważyłam kilka różnych "Potopów" i "Panów Tadeuszów". Bibliotekarka wyjaśniła im, że dzisiaj książki za złotówkę, w piątek po 20 groszy (!), a to, czego nikt nie kupi będą zmuszeni wyrzucić.
    Zebrałam spory stosik, za który zapłaciłam mniej niż wydaję normalnie na jedną książkową nowość w Empiku. Pani zapraszała w piątek, na "książkowe ostatki". Spakowałam książki do torby. W drodze do domu, z książkami pod pachą, w przepięknych, wiosennych okolicznościach przyrody naszła mnie pewna smutna refleksja. Bez kwitnie na fioletowo, biało. Niewielu z bardzo licznej grupy przechodniów skręciło do biblioteki. A przecież taka okazja! Ale nie o tym chciałam...
   Szalejemy za nowościami, ja również. Bardzo często przeglądam nowości i zapowiedzi. Równie często jak listy bestsellerów. Wydaję potem na te nowości prawie całą wypłatę. Wącham, głaszczę, fotografuję, w końcu otwieram i czytam. Zazwyczaj nie od razu całą, ale dawkuję sobie tę przyjemność. Tworzę wokół czytania wspaniałą atmosferę. Ostatnie strony przerzucam w napięciu. Z głębokim oddechem zamykam przeczytaną książkę, ponownie ją gładząc i...odkładam na półkę. Jestem ogromnie dumna z mojej ciągle powiększającej się biblioteczki, ale do większości z tych książek nigdy więcej nie zaglądam. Czasami polecam mamie, przyjaciółce.
  A co z tymi w bibliotece? Czytane czasami wiele razy, czasami latami kurzą się na bibliotecznych regałach. I po co? Tylko po to, by później ktoś się nad nimi ulitował i kupił za...20 groszy? Albo co gorsza, nie kupił, a wtedy zostaną wyrzucone?
   Żal mi się zrobiło tych książek. Wartości intelektualnej, natchnienia kogoś, kto włożył w nie całe swoje serce, całą swoją wiedzę. Z dumą rozpakowałam je w domu i od razu zabrałam się do lektury. Tej najprzyjemniejszej, z której ucieszyłam się najbardziej. "Łasucha" Małgorzaty Musierowicz. To między innymi tej pani zawdzięczam dzisiejszą pasję czytelniczą i to, że nigdy, choćbym nie wiem, jak bardzo była zmęczona, nie zasnę bez uprzedniego przeczytania chociaż kilku stron. Czasami nowości naprawdę są mniej warte (mam tu na myśli ich wartość merytoryczną) niż te staruszki, które na kiermaszach i w antykwariatach można kupić za grosze. Czasami warto się nad nimi zatrzymać i to nimi zapełnić domową biblioteczkę.

środa, 6 maja 2015

Księżyc nad Bretanią-Nina George

 
fot. Lucyna Tomoń
 Po "Lawendowym pokoju" Nina George zostawiła mnie taką...uśmiechniętą, rozmarzoną, trochę senną. Rzadko książki wpływają na mnie w ten sposób. Jeżeli bowiem wzbudzają delikatne, subtelne emocje, zazwyczaj bardziej usypiają i wieją nudą niż przyjemnie kołyszą. Kołysałam się razem z rzeczną biblioteką i naprawdę chciałam więcej, a teraz...A teraz żałuję, że przeczytałam "Księżyc nad Bretanią".
Pont Neuf nad Sekwaną. źródło: weheartit.com
   Marianne razem ze swoim mężem Lotharem przyjechała na wycieczkę do Paryża. Ale zamiast delektować się specjałami kuchni francuskiej ucieka na Pont Neuf nad Sekwaną, gdzie zamierza...skończyć ze swoim życiem. Zdejmuje płaszcz, buty i obrączkę. Skacze.
  W szpitalu, do którego trafia oddaje ohydny posiłek swojej koleżance z sali i w poszukiwaniu czegoś zjadliwego trafia do pokoju pielęgniarek, w którym znajduje kilka magdalenek i kafelek z widokiem na Bretanię. Kafelek, który zupełnie zmieni jej życie. Nada bowiem jej życiu nowy sens. Musi odnaleźć miejsce, które na nim namalowano. Kerdruc. Rozpoczyna pełną przygód podróż, która potrwa znacznie dłużej, niż jej się wydaje. Pozna przyjaznych ludzi, którzy nie pytają o przeszłość. Ludzi, którzy nadadzą jej życiu nowy sens, pozwolą odkryć to, czego nigdy nie poznała u boku Lothara.
"La liberte guidant le peuple" E.Delacroix
  Tak, żałuję, że przeczytałam "Księżyc nad Bretanią". Żałuję, bo nigdy więcej nie poznam tej historii na nowo. Historii, która wciąga, kołysze, uśmiecha i którą (a tego brakuje większości dzisiejszych publikacji) można interpretować. Z pewnością na wiele sposobów.
  Weźmy główną bohaterkę. Niemka, która w dotychczasowym miejscu zamieszkania niczego nie osiągnęła, kiedy wyjeżdża do Francji zupełnie...rewolucjonizuje swoje życie. Odnajduje miejsce, do którego pasuje idealnie. Jakby Kerdruc było brakującym elementem Marianne, a Marianne osobą,
która idealnie wpasowuje się z jego przepiękny krajobraz. Przy okazji, Marianne jest jednym z symboli Francji, w zasadzie rewolucji. Z pewnością kojarzycie obraz "Wolność wiodąca lud na barykady" Delacroix. Kobieta górująca nad tłumem, kobieta z odsłoniętymi piersiami. No właśnie. Marianne.
źródło: weheartit.com
 A samo morze? Symbol zmian, magicznego miejsca połączenia życia i śmierci, spotkania żywych i zmarłych. Woda, która fascynuje główną bohaterkę, inspiruje ją, która przynosi jej życie i śmierć. Podobnie jak Marianne, kocham morze równie mocno jak...się go boję. Doceniam i podziwiam jego ogromną siłę. Żyję jednak w świecie, w którym od obrazu morza dzieli mnie kilka kliknięć, a od samej nad nie podróży kilka godzin w autobusie, albo troszkę więcej w samolocie, by móc znaleźć się w Bretanii. Czy w tak kosmopolitycznej sytuacji może jeszcze zachwycić opis? Słowa, z których tylko dzięki wyobraźni możemy zobaczyć przepiękny krajobraz? Tak, wyłącznie kiedy autorka (ale również tłumacz) są w stanie swoimi słowami poruszyć te struny naszej duszy, wyobraźni, które pozwolą nam poczuć maleńkie, chłodne i słone krople na twarzy nawet jeżeli znajdujemy się we własnym łóżku. Ninie George udało się to naprawdę się to udało.
  Naprawdę żałuję, że skończyłam czytać "Księżyc nad Bretanią". Nie jest to bowiem książka, którą czyta się po to, by dowiedzieć się, co jest na końcu. Jest to książka, którą czyta się dla samej przyjemności lektury. Ogromnej przyjemności. W porównaniu z "Lawendowym pokojem", "Księżyc nad Bretanią" jest ciekawszy, piękniejszy, bardziej mi się podoba. Nina George w kilka chwil przenosi nas w przepiękny krajobraz i historię, która inspiruje. Inspiruje do zmian i poszukiwania własnego miejsca na świecie. Miejsca, do którego być może przynależymy, chociaż nigdy nawet o nim nie śniliśmy.
link do książki:  http://bit.ly/KsiezycNadBretania

sobota, 2 maja 2015

Nie oddam dzieci!- Katarzyna Michalak

 
 Poprzednią książkę Katarzyny Michalak przeczytałam w jedną noc. Z poprzednimi zresztą było podobnie. Spokojnie mogę o sobie powiedzieć, że jestem fanką słowa pani Michalak. Dlatego z przyjemnością, pewna mile spędzonego wieczoru zaparzyłam herbatę i razem z książką schowałam się w ulubionym fotelu.
   Kilka chwil później, zanim jeszcze przeczytałam pierwsze strony na zewnątrz zrobiło się okropnie ciemno, wiatr zatrzasnął okna w moim mieszkaniu. Wiosenna mżawka zmieniła się w rzęsisty deszcz, a ciemność co kilka chwil rozjaśniał najpierw jasnobłękitny błysk, a zaraz potem przeszywający, straszny dźwięk. Zapadłam się głębiej w fotelu, mając nadzieję na ucieczkę w przyjemną lekturę...
  Wyobraźcie sobie, jak ogromne było moje...zdziwienie (nie rozczarowanie!), kiedy na pierwszych kartach powieści, w okrutny i bezsensowny sposób ginie młoda kobieta i, co znacznie bardziej przejmujące, malutkie dziecko. Naćpanego i bardzo poszkodowanego sprawdzę wypadku kilkanaście minut później operuje lekarz. Doktor Michał ratuje mu życie. Nie wie jeszcze, że będzie tego bardzo żałował. W wypadku giną bowiem jego żona i dziecko. Nie wie również, że jego koszmar dopiero się rozpoczyna...
  Nie chcę zdradzać większej części fabuły. Wolałabym, żeby ciekawy jej czytelnik, przebrnął przez to sam. Nie z przyjemnością. Trudno bowiem mówić o przyjemności, kiedy czytamy o ludzkiej krzywdzie. Z pewnością jednak lekturze "Nie oddam dzieci!" towarzyszą emocje. Cała masa trudnych, smutnych ale i pięknych emocji, które tak rzadko w dzisiejszym świecie wzbudza w nas...cokolwiek.
  Pierwszy moment, w którym rozpłakałam się równie mocno, co deszcz bębniący w moje szyby? Kiedy lekarz pogotowia, zapytany przez Martę, matkę poszkodowaną w wypadku, o to, co z jej synem, Antosiem, który był w samochodzie obok niej, patrząc na kobietę, której zostały ostatnie chwile życia, a potem na ciałko dziecka, z którego prawie nic nie zostało, odpowiada, że z Antosiem wszystko w porządku...
  Kolejny? Można by je mnożyć. Trudno, naprawdę trudno nie wyjść z tej lektury odmienionym. To z pewnością książka, która na długo pozostaje w pamięci. Taka, z której wysnuwa się wnioski i chce się ją polecić wszystkim. Przede wszystkim ku przestrodze. Ile razy dziennie wsiadacie do samochodu? Ile razy obserwowaliście, jak Wasz kierowca siadł za kierownicę po "jednym piwku"? Ile razy sami ścięliście zakręt, "bo na drodze było pusto"?
   "Nie oddam dzieci!" skłania do refleksji. Przede wszystkim nad tym, komu powierzamy swoje życie. A zawierzamy je nie tylko kierowcy, z którym znajdujemy się w samochodzie, ale niestety również tym, którzy w tym czasie również znajdują się na drodze...Do refleksji nad sprawiedliwością i tym, kogo ona w naszym kraju dosięga...A przede wszystkim nad tragedią i tym, w jaki sposób ją przeżywamy.
  Wszyscy wiemy, z doświadczenia, albo z telewizji, że żałobę trzeba przeżyć. Potrzeba czasu. Nasze reakcje są nieprzewidziane, zazwyczaj bardzo różne i totalnie sprzeczne z tymi, którzy mają nasi bliscy. Reakcja Michała wpędza go jednak w coraz to większe tarapaty. Czytelnik obserwuje to z...przerażeniem.
  Przepiękną postawę prezentuje autorka w postaci trzynastoletniej Mai, która zostaje sama z tatą i młodszymi braćmi i mimo swojego młodego wieku stara się zająć pozycję, a tym samym obowiązki mamy. Jeszcze bardziej szlachetna i niesamowita wydała mi się w momencie, kiedy zaczęła bronić ojca, zupełnie sobie nie radzącego, przed policjantem. Postawa godna zapamiętania, z tej małej naprawdę powinniśmy my, dorośli brać przykład.
  Warto również zwrócić uwagę na pewien niuans na poziomie formy książki. Mam tu na myśli postać...narratora. Bardzo widoczną, ciągle komentującą wydarzenia pod koniec każdego rozdziału. Tym bardziej intrygującą, że wszystkowiedzącą. I mam wrażenie...nieco okrutną. Patrzę na twarz pani Katarzyny uśmiechającą się do czytelnika z tyłu książki i zastanawiam się, jakim literackim kunsztem musiała się wykazać, by wpaść na ten typ narracji.
  Nie wiem, w jaki sposób powinnam zarekomendować tę książkę. Chciałabym w jakiś sposób przekazać Wam, że naprawdę jest warta przeczytania. Trudno się od niej oderwać, trudno się nie rozpłakać, ale nie cofnęłabym czasu i tej lektury za nic w świecie. Pani Katarzyno! To krok w naprawdę dobrą stronę!

piątek, 1 maja 2015

Za żadne skarby- Vera Falski

 
 Od lat marzę o tym, że kiedy już będę duża (nie, jeszcze nie jestem :)) zamieszkam na wsi. Na polskiej wsi, gdzieś przy moim rodzinnym mieście. Ze wszystkimi jej folklorystycznymi, polsko-wiejskimi urokami. Chciałabym hodować własną marchewkę, koperek, mieć kundelki na podwórku i kocury na parapetach starych drewnianych okien. Ewa Ochnik, główna bohaterka "Za żadne skarby" jest zatem moim totalnym przeciwieństwem. Ona bowiem chciała zrobić wszystko, by od mazurskiej wsi uciec. Czy to znaczy, że się nie polubiłyśmy? Wręcz przeciwnie!
   Ewa jest doktorantką na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim. Pracuje naukowo, trwa w nawet jeżeli nie szczęśliwym, to stabilnym związku. Jej życie przewraca się do góry nogami, kiedy okazuje się, że czeka ją staż w Paryżu. Szczęśliwa, prawie już pakuje walizki, kiedy jej życie przewraca się ponownie. Umiera jej mama, Dorota Ochnik. Śmiercią zupełnie bezsensowną- zostaje ugryziona przez szerszenia. Ewa musi wrócić na znienawidzoną, mazurską wieś by pomóc ojcu, siostrom i przede wszystkim braciszkowi, Bartkowi, który choruje na rzadką genetyczną chorobę. W poszukiwaniu pieniędzy na leczenie Bartka Ewa zagląda do pewnego bogatego, tajemniczego Warszawiaka, który jakiś czas temu sprowadził się do Wężówki. Wtedy jeszcze nie wie, co między nimi rozkwitnie. I jak straszne konsekwencje znajomości z Aleksandrem przyjdzie jej ponieść.
  Nie spodziewałam się. Naprawdę, nie spodziewałam się, zupełnie nie byłam przygotowana na kryminalny wątek, który rozwinęła autorka długo po tym, jak przyzwyczaiłam się do sielankowej, chociaż zupełnie nie przekoloryzowanej polskiej wsi. Polubiłam Ewę, po cichu zazdrościłam jej Aleksandra, który jawił mi się jak rycerz na białym koniu, męski ideał, który Ewa spotkała tak blisko rodzinnego domu. Zupełnie nie rozumiałam natomiast listów, które autorka wtrącała co jakiś czas. Listów z wojny, lub krótko po niej, które wymieniały między sobą dwie kobiety, nie pojawiające się w powieści. Czytałam z przyjemnością, do poduszki, aż doszłam do momentu, w którym akcja nabiera tempa, nabiera...dramatyzmu, dzieją się rzeczy naprawdę...przerażające. Od tego momentu przewracałam kolejne strony trochę przestraszona, przede wszystkim jednak niesamowicie ciekawa, co takiego wydarzy się dalej.
   "Za żadne skarby" to naprawdę książka inna niż wszystkie. Nie czytałam do tej pory nic podobnego. Nie chcę tutaj zdradzać do końca dlaczego, to popsułoby Wam całą zabawę. Lektura naprawdę intrygująca. A zatem...Vero Falski, kimkolwiek jesteś...chcę więcej!
Książkę znajdziecie tutaj: http://bit.ly/VeraFalski