wtorek, 21 czerwca 2022

Ostatni turnus- Marcin Wojdak i mój prywatny, najważniejszy turnus

     
    Chyba nie będę potrafiła oddać ekscytacji, którą poczułam, kiedy pierwszy raz zobaczyłam tę książkę. W końcu, żaden przewodnik, nic nudnego, książka o wczasach rodem z PRL-u, o ośrodkach, które, jak może Wam się wydawać, dawno nie istnieją, a już z pewnością nikt do nich nie przyjeżdża, a one trwają. I trwać będą nieco dłużej, zapisane na kartach książki Marcina Wojdaka. 

    Zaraz po fali pierwszej ekscytacji, przyszła jednak pewna trwoga. To jest niszowa książka. Nie wiem, czy wśród moich obserwatorów, czytelników, znajdą się jacyś amatorzy wczasów i starych ośrodków pachnących zawilgoconym drewnem (to bardzo specyficzny zapach, pamiętacie go być może z biwaków w podstawówce. On nadal tam jest, w tych ośrodkach). Do rzeczy jednak, opowiem o książce tym, którzy są nią zainteresowani, lub też tym, których zwabiłam obietnicą opowiedzenia pewnej prywatnej historii. 

    Autor stworzył bardzo subiektywny przewodnik po zapomnianych, choć nadal działających ośrodkach wypoczynkowych w Polsce. W książce znajdziemy mapę (chwilę mi zajęło, by nauczyć się ją czytać), po niej natomiast szybko dotrzemy do interesujących nas ośrodków. Tych, które być może odwiedzaliśmy sami, w latach swojej młodości, albo tych, które pamiętamy z kolonii w podstawówce. Nie znajdziemy jednak przy nich obszernych opisów, czy peanów na cześć PRL-u. Naszym oczom ukaże się, wraz z dokładną dokumentacją fotograficzną (czystą, surową, taką, jaka należy się tym miejscom), felieton, krótki tekst, luźno, w odczuciu czytelnika połączony z miejscem. 

    Fotograficzny zapis ośrodków w "Ostatnim turnusie" jest genialne i kropka. Te zdjęcia oglądam z ciekawością i zazdrością jednocześnie. 

    Felietony, w nich treść jest surowa. Wzbudziła (w co przed lekturą wcale bym nie uwierzyła), wachlarz emocji. Złość, że "mój" ośrodek został opisany znacznie krócej, niż sąsiedni, konkurencyjny. Zaciekawienie, zmieszanie? Momentami (tekst przed zdjęciem starszego pana, który mógłby być dziadkiem autora) wręcz niesmak (ze względu na zastosowane literacko-fikcyjne kłamstewko). I cały czas miałam w głowie słowo subiektywny. Bo ta książka jest napisana egoistycznie, tak, jak autor sobie wymyślił, uciekając możliwym ramom. W tym cała jej wartość, niepowtarzalna cecha, która mogłaby wyjść bardzo źle, a wyszła doskonale. Tak, że nie mam ochoty kończyć tej książki. I mimo całej tej gorzkości (jest w ogóle takie słowo?) niezmiennie mam ochotę ruszyć śladem opisanych ośrodków. 


Hotel Stanicy Wodnej PTTK Bachotek


    Tymczasem, Drogi Czytelniku, jeżeli dotarłeś na sam koniec, nadal pewnie czekasz na ten mój prywatny turnus. Otóż, moja fascynacja tą książką jest bardzo uzasadniona. Kilka lat temu, w momencie życiowego przewrotu, zamarzyłam o pracy na wakacje. Miałam pracę w Toruniu, ale nie wyobrażałam sobie spędzić w dusznym mieszkaniu lata. I bardzo chciałam uciec. Tym sposobem, w pewien deszczowy, czerwcowy dzień znalazłam się na schodach hotelu Stanicy Wodnej PTTK Bachotek. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałam, ale to miejsce zmieniło wszystko. Nie przesadzam, wszystko.  

    Poznawałam i obserwowałam ludzi. Najpierw pracowników, tych sezonowych, którzy tak jak ja, pojawili się tam po raz pierwszy i tych starszych, którzy chwalili się nastym sezonem w tej pracy. Na dwa, czasami nawet trzy miesiące, wszyscy całe życie przenosiliśmy do Bachotka. Pracowaliśmy (niezmiennie, co roku ciężko, przez siedem dni w tygodniu), wieczorami siadaliśmy na ławce pod hotelem i obserwowaliśmy gości. Tych, którzy wracają co roku, miejscowych i tych, którzy trafili tu po raz pierwszy. Czułam nad nimi wyższość, za każdym razem bowiem, kiedy oni wyjeżdżali, ja miałam pełne prawo tam zostać jeszcze na wiele dni. Na długo. I wrócić za rok. 
Moje miejsce pracy


    Ze zdjęć w "Ostatnim turnusie" wyłaniają się miejsca puste, być może często zamknięte na głucho, albo niezbyt uczęszczane. Z Bachotkiem jest inaczej. W sezonie, przez ośrodek przewijają się tłumy. Dosłownie- tłumy ludzi. Tych, którzy mieszkają w hotelu, w domkach, na polu namiotowym. W weekendy na plażę przyjeżdża chyba połowa Brodnicy. Trudno znaleźć puste miejsce, by móc rozłożyć ręcznik. Wszyscy oni jednak w końcu wyjeżdżali, a my zostawaliśmy. O północy pomost był zupełnie pusty. Pamiętam noc spadających gwiazd, kiedy prawie wszyscy pracownicy rozłożyli koce na pomoście. Nigdy później z taką ochotą nie liczyłam spadających gwiazd. 

    Zastanawiacie się może, dlaczego ludzie wybierają to miejsce? Co roku to samo, pewne, przewidywalne? Pamiętam takiego pana, który przyjeżdżał co roku. I za każdym razem rano, kiedy przychodził po bułki, ruch w sklepie był niewielki i mógł sobie pozwolić na rozmowę ze mną, rok w rok, opowiadał to samo. Ile on by tu zmienił. Elewację, ten hotel, te domki, proszę pani, przecież to aż krzyczy, żeby wyremontować, zrobić z tego miejsca kurort, ludzie by walili drzwiami i oknami. Otóż, proszę pana, ludzie walą właśnie dlatego, że elewacja trwa niezmieniona. Pewne rzeczy, najstarsze domki na przykład, zostają odnowione ale rozsądnie, z zachowaniem tego klimatu. I zapachu. 

 
Skrzynka, do której prawie nigdy nie wpadały pocztówki.

  Ludzie przyjeżdżali, odjeżdżali. Poznawaliśmy się, rozmawialiśmy nocami pod granatowym niebem. Każdy sezon kończył się smutkiem, morzem wylanych przy pożegnaniach łez. Co roku lista znajomych się powiększała, tak jak ilość wypitych pod sklepem kaw. Znajomości rozmywały się już we wrześniu, ale wracały, razem z gośćmi w następnym sezonie. 

    Na blacie baru, w deszczowe, wrześniowe dni, pisałam pracę magisterską. Zmuszana przez pracujących tam ze mną przyjaciół, bo przecież zawsze było coś ważniejszego. 

Ta sama budka z drugiej strony, w sezonie w tym miejscu jest sklep

  



  Któregoś września, kiedy ośrodek odwiedzali już tylko stali bywalcy i wędkarze, w powietrzu czuć był zbliżającą się jesień i koniec sezonu, długie rozmowy z przyjacielem, poznanym w pracy, podczas pierwszego przepracowanego sezonu, zaczęły przeradzać się w nieśmiałe próby przekraczania cieniutkiej granicy pomiędzy przyjaźnią i zakochaniem. 

    Niemal dwa lata później, czternastego lutego, podczas zimowego spaceru po śpiącym ośrodku, nagrywałam (ach, influenserstwo) szalejące na jeziorze fale. Kiedy się odwróciłam, stał przede mną mój przyjaciel, ukochany. Coś drgnęło, zmieniło się. Powietrze było ciężkie od pytania, które miał za chwilę zadać. Czy chciałabyś zostać ze mną już na zawsze? Chciałam. Chcę do dzisiaj. Zostać z przyjacielem, ukochanym, poznanym w miejscu, które jest jakby wszczepione w moją osobowość. 


Tutaj zdaje się, podpis jest zbędny ;-)


    Wracamy tam, dziś we dwoje, chociaż raz w tygodniu. Dziś życie połączyło nam się z zupełnie innymi zajęciami. Ale kiedy przejeżdżamy przez bramę ośrodka, wszystko jest tak, jak kiedy byliśmy tam po raz pierwszy. Nic się nie zmieniło. W kuchni nadal pracują te same dziewczyny, z którymi nie mogę się nagadać. Frytki ciągle smakują tak samo, pomost trwa, odbijając fale jeziora Bachotek przez cały rok.  

PS. Koleżanki i Koledzy Czytelnicy miejsce to mogą kojarzyć również z jednej z książek Katarzyny Puzyńskiej. To książkowy ośrodek Słoneczna Dolina z drugiej części sagi "Więcej czerwieni". 

PPS. Teraz już tylko zdjęcia ;-) 













    

    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz