Od wczoraj chodzi za mną Paryż. Nie taki turystyczny, nie taki ciepły, letni, z miękkimi croissantami i zapachami wypadającymi z kawiarni. Już nawet nie ten listopadowy, zapadany, podwójny, w prochowcu z second handu. Styczniowy. Styczniowy-granatowy. Taki Paryż kobiety wyzwolonej. Samotnej. W marynarskim płaszczu. Dwurzędowym. I czerwonymi paznokciami bardzo zadbanych dłoni. Bez pierścionków. Andaluzyjki o nieprzyzwoicie głębokich oczach. Takiej, która nigdy nie zasypia, nigdy się nie zatrzymuje. Nie ma własnego samochodu, od ósmej rano i pierwszej filiżanki, gorzkiej, kawy biega. Na wysokich czarnych szpilkach, nigdy nie stoi w miejscu. Od rana do późnego wieczora jest bardzo rozchwytywana. Wieczorem spotyka się z kimkolwiek, siada na eleganckiej kanapie, wypija coś mocnego, cierpkiego. I tu zaczyna swoją mistykę, bo nawet ona nie wie, gdzie podziewa się czas, który powinno się dzielić. Gdzie znajduje się telefon, z którego wieczorem powinna dzwonić do matki. Gdzie jest ta część łóżka, którą powinna dzielić. Na wszelki wypadek nie wie. Nie wie i nigdy się nie zastanawia.
Zainspirował M. Vargas Llosa, a zdjęciami (przypadkiem) wspaniale wpasował się Willy Ronis.
Ile kobiet może postawić się w miejsce bohaterki.
OdpowiedzUsuńAle czy to szczęśliwa historia?
Anonimowy-czas pokazuje, że to nie jest szczęśliwa historia. Że szczęśliwej historii nie da się tworzyć w pojedynkę.
OdpowiedzUsuńPierwszy raz zakochałam się w Paryżu kilka lat temu. To dziwna miłość... nigdy nie spotkaliśmy się oko w oko... W zasadzie to znamy się tylko z widzenia... z naciskiem na "ja go znam". To moje wielkie skrywane uczucie. Paryż nic o mnie nie wie. Nie wie nawet, że istnieje. Ale jestem przekonana, że gdybyśmy tylko mieli szanse się spotkać, pokochałby mnie od pierwszego wejrzenia. Przecież on też kocha marzycieli i deszcz i kasztany... Pasujemy do siebie. Hmmm... Paryż. Miasto poetów, artystów, zakochanych i samotnych dusz. Jakże często życie płata nam figle...
OdpowiedzUsuń