sobota, 2 marca 2013

To piekielne kino

  Chodziłem do kina w poniedziałki, sam. Żona zostawała w domu. Nigdy nie interesowała się kinem. Nie rozumiała mojej fascynacji. Zresztą, nie mięliśmy wielu wspólnych zainteresowań. Jej życie zaczynało się porannym telefonem do matki, przyjaciółki, jednej, drugiej, dziesiątej, a kończyło gdzieś między kanapą a telewizorem. Kiedy ją poznałem wydawała mi się niemal idealna. Niezależna, wygadana i taka śliczna. Przede wszystkim śliczna. Jak tylko zaczynała opowiadać coś, co wydawało mi się głupie, natychmiast jej przerywałem. Nie chciałem, żeby zburzyła mi swój obraz...śliczny, idylliczny. Dopiero po ślubie dałem jej dojść do głosu i okazało się, że mówimy dwoma bardzo odległymi językami. Dlatego odpływałem w pracę, projekty, nowe projekty, coraz więcej projektów. Żeby nie spotykać w domu swojej życiowej porażki. Jedyną przyjemnością, na jaką sobie pozwalałem, były poniedziałkowe wyjścia do kina.
   W miejscowości, w której mieszkam jest tylko jedno, stare kino. Nie żaden multipleks, mała sala, zapadnięte fotele i ciężki zapach PRLu. Filmy docierają do niego z pewnym opóźnieniem. Znacznym opóźnieniem. Nie byłem zatem na bieżąco, wcale mi zresztą na tym nie zależało. Czasami zdarzało mi się, że przesypiałem pół seansu i wcale nie uważałem tego za stracony czas. Wręcz przeciwnie. Godzina zdrowego, niczym niezakłócanego snu.
   Zawsze siadałem w tym samym miejscu, pierwsze siedzenie od lewej strony, w czwartym rzędzie było jakby moje. Fakt, siadałem nieprzyjemnie blisko ekranu, musiałem porządnie się natrudzić, mocno wyciągnąć szyję, żeby wszystko zarejestrować. Ale pozwalało mi to poczuć się tak, jakbym był w kinie sam, jakby film wyświetlany był wyłącznie dla mnie. Nikt przecież nie siada tak blisko. Nie widziałem za sobą innych ludzi, nie czułem nawet ich obecności. Nie musiałem oglądać obmacującej się pary, nastolatków, którzy upijali się wódką z kartonu po soku, nikogo. Byłem sam. Do czasu.
 Listopadowy poniedziałek, późny wieczór, starsza pani przy kasie witająca mnie od wejścia, trzeci rząd. Zdjąłem kurtkę, wyłączyłem telefon, zapadłem się w fotelu, głowa na oparciu lekko do góry, pozycja prawie idealna, jeszcze nogi trochę w lewą stronę, tak, żebym mógł je swobodnie wyciągnąć, sprawdzenie, czy aby na pewno wyłączyłem telefon, ręce swobodnie na brzuchu, podniosłem wzrok na ekran i wtedy ją zobaczyłem.Zakłócenie mojego świętego, doskonałego spokoju. Szła do pierwszego rzędu, dokładnie po linii mojego niczym nie zachwianego, kinowego horyzontu. Bezczelnie zdjęła beżowy płaszcz, złożyła go na pół i delikatnie położyła na siedzeniu obok siebie. Pomyślałem, że zwyzywałbym ją w duchu od najgorszych, ale skoro kobieta...chyba nie wypada. Przecież to nic takiego. Zapadnie się w fotel, z każdą minutą filmu będzie istniała na nim coraz niżej, coraz mniej zakłócając mój spokój. Ja sam będę ją widział coraz mniej. Na początku nie będę widział nic, poza jej głową, ale w końcu mój wzrok się przyzwyczai, nie będzie jej rejestrował tak, jak czubka mojego nosa, mimo, że cały czas będzie dla mnie widoczna. Kiedy wchodziła, nie zauważyłem jej twarzy, widziałem tylko ciasno związane, jasne włosy i wydatny, chudy policzek. Chyba była mała, drobna. Tak jak przypuszczałem, film się jeszcze nie zaczął, przechyliła lekko głowę na prawą stronę i powoli zaczynała tonąć w swoim fotelu. I gdyby nie fakt, że zaburzyła mi mój prawie doskonały, ćwiczony od lat rytuał, pewnie prawie bym jej nie zauważał. Starałem się skupić na filmie. Siedziałem wyprostowany, z wysoko podniesioną głową, byleby tylko nie widzieć, że ktoś przede mną istnieje. O drzemce nie było mowy. Nie mam też zielonego pojęcia, o czym był film. Istota przede mną w pewnym momencie wyciągnęła duży notatnik, przechyliła się w stronę ekranu i zaczęła coś w nim notować. Głupia-pomyślałem, kto normalny pisze coś w kinie. Ale to wyjaśniałoby, dlaczego usiadła tak blisko ekranu, tylko w tym miejscu w kinie jest względnie jasno. W ogóle nie oglądała filmu. Ja zresztą też nie. Zawzięcie pisała, co jakiś czas na chwilę podnosiła głowę, patrzyła na ekran, z głośnym szelestem przewracała kartki i znowu wracała do pisania. Nie wiem, co było w tej scenie niezwykłego, ale nie mogłem oderwać od niej wzroku. Dawno zapomniałem o tym, jak bardzo znienawidziłem ją, kiedy tu weszła. Chciałem, żeby jakaś nadprzyrodzona siła kazała jej się odwrócić, spojrzeć w moją stronę. Chciałem poznać jej twarz. Nie odwróciła się ani na chwilę. Ona też chciała być w kinie sama. Wybrała miejsce, które pozwalało jej to poczuć, dlaczego zatem miałaby się odwracać i sprawdzać, czy za nią istnieje jakieś życie. Istniało. Moje. Zachłannie śledzące najmniejszy nawet jej ruch. Trochę chyba nieświadomie chciałem zrobić jej to samo, co ona zrobiła mnie. Zburzyć spokój. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Film się skończył, a ja nadal siedziałem i ją obserwowałem. Dokończyła to, co pisała, zamknęła notes, schowała do torby. Powoli wstała, spojrzała na telefon, zakładała płaszcz. Przez ten cały, dla mnie wtedy trwający wieczność czas, ani razu nie spojrzała za siebie. Ubrałem się, zły, że nie poznałem jej twarzy, wyszedłem przed nią.Byłem znacznie bardziej zły, niż nakazywałaby cała sytuacja. Minąłem ją szybko, z miną obrażonego chłopca, której pewnie nawet nie zarejestrowała.
   Z kina wychodziło się nie bezpośrednio na ulicę, ale z tyłu budynku, gdzieś między kamienicami. W tym miejscu zawsze kończyłem swój rytuał. Opierałem się o ścianę, paliłem papierosa, czasami dwa i wracałem do żony. Postanowiłem, że tej ostatniej wolnej chwili istota mi nie zepsuje. Odwróciłem się plecami do wyjścia, szukałem papierosów, słyszałem rozmowy wychodzących z kina ludzi. Kiedy rozmowy ucichły, drzwi się zamknęły, odwróciłem się, pewien, że zostałem sam. Stała po drugiej stronie wyjścia. Nie patrzyła w moją stronę, znowu nawet nie zauważyła mojej obecności. Tym razem widziałem jednak jej twarz. Nie wiem, czy to przez słabe światło latarni, jej twarz wydawała mi się szara. Chorobliwie wręcz szara. Była chuda, miała podkrążone oczy. Zapaliłem drugiego papierosa, chyba z zamiarem pójścia za nią, chociaż kawałek. Chciałem zobaczyć, jak wsiada do pięknego samochodu swojego narzeczonego i znika. Raz na zawsze. Zostawiając w spokoju mój rytuał. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Istota stała na wątłych nóżkach, lekko się kołysząc patrzyła przed siebie. Chyba się uśmiechała. I znowu wciągnęła mnie w swój rytuał. Zapomniałem o tym, że palę ostatniego papierosa i zaraz wracam do żony. Obserwowałem jak przenosi ciężar ciała z palców na pięty, lekko ugina kolana, kołysze się, wątła, uśmiechnięta, jakby tańczyła do słyszalnej tylko dla niej muzyki. I nagle jej taniec przybiera na sile, trwa to ułamki sekund. Kolana uginają się coraz mocniej, ciągle się uśmiecha, dołącza ciężką, opadającą głowę i...upada. Osuwa się na ziemię, nie spada z hukiem. Ciągle się uśmiecha. Tylko oczy ma już zamknięte. Zadzwoniłem na pogotowie. Martwa-pomyślałem. Podszedłem do niej, dotknąłem szarej szyi. Była zimna, przerażająco zimna, jak na osobę, która przed kilkoma chwilami straciła przytomność. Pod cienką skórą szyi nic nie płynęło, nie czułem tętna. Kiedy upadała, z jej torby wysunął się notes, w którym wcześniej coś notowała. Na pierwszej stronie, pochylonymi literami napisane było jedno zdanie. "Wszystko przez to piekielne kino".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz