wtorek, 12 lutego 2013

z wiosną

(żeby do końca zrozumieć ten tekst, zapraszam do lektury pierwszego, który powstał kilka lat temu, a do którego dzisiaj wróciłam. Aż się prosił o kontynuację.   http://today-ornever.blogspot.com/2011/07/bez-bardzo-analogi-jeszcze-nie-mamy.html )

 Z wiosną miała zgoła inaczej. Na wiosnę czekają wszyscy. Ona też czekała, od połowy lutego. Zimą się zapracowywała. Całe dnie spędzała w pracy. Była taka oficjalna. W czarnych kostiumach, z ciasno spiętymi włosami. Do domu wracała późnym wieczorem. Rzucała klucze na blat w kuchni, rozpuszczała włosy, zdejmowała marynarkę, czasami nie zdążyła zdjąć nic więcej, padała na łózko i prawie od razu zasypiała. Przesypiała tak dwie, trzy godziny. Budziła się przed północą, żeby zacząć przygotowania do wiosny.  
  Na parapecie w kuchni hodowała bazylię w trzech doniczkach. Doglądała jej, podlewała i prosiła, żeby nie zwiędła. Opowiadała mi, że jej babcia rozmawiała ze swoimi roślinami. Mówiła, że wtedy rosną z wdzięczności. Nocnym rytuałem było przygotowywanie wiosennych potraw. Piekła drożdżowe bułeczki z malinami. Tańczyła między miseczką z roztopionym masłem i pokruszonymi w dłoniach drożdżami. Przenikała zapachami. Włosy ciągle spadające jej na twarz, bezwiednie je odgarniała, pachniały malinami, bo przypadkiem dotknęła ich ubrudzoną ręką. Dłonie pachniały drożdżami. Uwielbiała ten zapach. Zupełnie tak jak ja. Czasami wkraczałem w ten rytuał, zatrzymywałem ją na chwilę, ściskałem mocno jej dłonie, całowałem nadgarstki, chłonąłem zapach. Przewracała wtedy oczami, całowała mnie w czoło i wracała do swoich zajęć. Robiła to wszystko bardzo szybko, jakby ktoś ją gonił. Śmiała się sama do siebie, nuciła coś pod nosem. Kiedy kończyła, siadała przy stole, podziwiając swoje dzieło i pytała, czy widzę, jaką piękną zrobiła mi sobotę, jaką piękną wiosnę. 
  Nienawidziła sobót. Najczęściej cały weekend przesypiała. Jeżeli przypadkiem się budziła, opowiadała mi, jak będą wyglądały soboty wiosną. Że będziemy mieszkać w wielkim domu na wsi, z przytulną kuchnią, po której ona będzie się krzątać cały dzień.Nacierać mięso rozmarynem, hodował zakwas na wiejski chleb i gotować kompot z kwaśnych jabłek. Na parapecie będzie hodować masę ziół, pod nogami mruczeć jej będzie leniwy kot. O dziesiątej będzie wołała mnie na kawę, a ja przyniosę jej mały koszyk świeżych malin. 
  Mówiła, że weekendy są schematyczne, stworzone dla osób szczęśliwych. Że to czas, który należy komuś poświęcić. Obudzić się we dwoje w białej pościeli, nigdzie się nie spieszyć, niespiesznie jeść śniadanie, a w niedzielę godzinami spacerować po lesie.Mówiła,że spacery w pojedynkę są prawie niemożliwe, jedna kawa w sobotę rano nie pachnie, pościel jest mniej biała, jeżeli wystają spod niej  tylko dwie stopy. 
    Dzisiaj znalazłem nasze stare zdjęcia. Takie, które udało mi się wyrwać z jej nocnego rytuału, kiedy na chwilę ją łapałem, zdjęcia "z ręki". Wyglądają tak, jakbyśmy je robili wirując. Znalazłem słoik z malinami. I kostkę drożdży w lodówce. Rozcierałem je między palcami, robiły się ciepłe, lepkie, ale nie pachniały. Ani trochę.Nie było jesieni. Zimą ja też oddałem się pracy. Wiosna miała być szczęśliwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz