Wiele razy zachwycałam się książkami autorki. Dowodów można szukać tutaj. Ostatnia książka autorki, Never never...Zawiodła. Na szczęście kolejna, 9 november ma swoją premierę dzisiaj (9.11 naturalnie) i...pozwoli szybko zapomnieć o pozostawiającym wiele do życzenia zakończeniu Never never.
Dla Fallon, głównej bohaterki, 9 listopada to data szczególna. Tego dnia miał bowiem miejsce pożar, w którym ucierpiało jej ciało, a w konsekwencji kariera i pewność siebie. Dla Bena ten dzień też będzie szczególny. Przypadek sprawia, że jest świadkiem rozmowy Fallon z ojcem. Postanawia stanąć w jej obronie i udawać, że są parą. Żadne z nich nie wie jeszcze, że przypadkowa gra jest w rzeczywistości czymś znacznie poważniejszym. Jedno z nich nie jest do końca szczere...
9 november to sto procent Hoover w Hoover :). Nawet jeżeli nie do końca wierzyłam w tę książkę na początku, z każdą kolejną stroną nie mogłam uwierzyć w to, co się dzieje. Kilka zwrotów akcji tak bardzo kwestionuje to, czego czytelnik dowiaduje się wcześniej, że naprawdę trudno się oderwać. Dobrze, gdyby spojrzeć na akcję w całości, wydaje się nieco naciągana, może w niewielkim stopniu...nierealna, ale...Czy nie taka jest istota fikcji literackiej?
Historia trudna, jak na Colleen Hoover przystało. Chociaż więcej tu intrygi, niemal kryminału, niż romansu. Do pochłonięcia w jeden wieczór. Niesamowicie jesienna. Dla stałych fanów Colleen, dla tych, którzy jeszcze jej nie znają ale przede wszystkim polecam tym, którzy do teraz nie mogli się do niej przekonać.
Mam za sobą trzy powieści Hoover i nie ukrywam, że nie jestem jej zagorzałą fanką. Tworzy całkiem niezłe książki, ale żadna z nich nie skradła mojego serca. Po jej najnowszy tytuł może kiedyś sięgnę, ale bez większego entuzjazmu.
OdpowiedzUsuńOczywiście przeczytam, bo to Hoover, a uwielbiam jej książki. Na razie mam jednak do nadrobienia Never never :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Przy gorącej herbacie