sobota, 13 marca 2021

O tym jak uratowałam agrestowe ciasto Emilii z "Wymrrruczanego szczęścia"


     Gdybym nie recenzowała książek, z pewnością byłabym blogerką kulinarną. Gdybym mogła wybierać, co chciałabym fotografować do końca życia, to byłoby to jedzenie. Niestety, znacznie bardziej niż gotować, lubię jedzenie oglądać, czytać o nim. Nic nie smakuje mi tak bardzo, jak kolorowe zdjęcia potraw albo opisy tak piękne, że człowiek od razu staje się głodny. 

    Przez to też, mam pewien radar, wykrywający to, co jedzą bohaterowie powieści. Przytulałam książkę Joanny Szarańskiej przez długie wieczory. Uśmiechałam się do tytułów rozdziałów i tych malutkich kociąt wyskakujących z marginesów. Historia w zupełności mną zawładnęła. Jest przezabawna, a do tego taka... nieprzekoloryzowana. Główna bohaterka, Emilia, nie jest idealna. I to mi się w niej tak ogromnie podobało. Ekscentryczny pisarz długo nie daje się polubić. Ale historia jest tak ciepła, zabawna, że zupełnie nie miałam ochoty jej kończyć. 

    Ciągle chodzi mi po głowie (pisząc ciągle mam na myśli od lat) połączenie moich dwóch pasji. Fotografii kulinarnej i miłości do książek. Jak wspominałam wcześniej, gotowanie wychodzi mi... czasami. Jestem natomiast nadwornym domowym cukiernikiem. Potrafię upiec niemal wszystko, a jeżeli nie potrafię, to mam w tym przynajmniej dużo zapału. Zaliczyłam kilka spektakularnych wpadek. Jak na przykład drożdżowe ciasto z powidłami, które smakowało tylko, kiedy posmarowało się masłem. Zgadza się. Zapomniałam dodać masło do środka. Ale uratowałam. 

 


  I kiedy agrestowe ciasto, podczas przyjęcia organizowanego przez bohaterów "Wymrrruczanego szczęścia" wylądowało na kocu, od razu przyszedł mi do głowy pomysł na uratowanie tej towarzystiej katastrofy. 

    Przepis znajdziecie poniżej. Trudność- zerowa. A to doskonały sposób na wszystkie nieudane, spadające albo zapomniane i wyschnięte wypieki. Przygotujcie zatem składniki (z pewnością znajdziecie je w swojej lodówce) i rozsiądźcie się na kanapie. Ach! Nie zapomnijcie zrobić miejsca dla kota. Bez mruczącej kulki szczęścia lektura jest jakby mniej pełna... A może ktoś z Was zapragnie przygarnąć po przeczytaniu tej książki własnego kociaka? Jako mama ośmioletniej Pani Norris przyznaję- koty są cudownie tajemnicze. I przy odrobinie szczęścia i pełnej misce, czasami nawet wskakują na kolana...;-) 









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz