

Od wczoraj chodzi za mną Paryż. Nie taki turystyczny, nie taki ciepły, letni, z miękkimi croissantami i zapachami wypadającymi z kawiarni. Już nawet nie ten listopadowy, zapadany, podwójny, w prochowcu z second handu. Styczniowy. Styczniowy-granatowy. Taki Paryż kobiety wyzwolonej. Samotnej. W marynarskim płaszczu. Dwurzędowym. I czerwonymi paznokciami bardzo zadbanych dłoni. Bez pierścionków. Andaluzyjki o nieprzyzwoicie głębokich oczach. Takiej, która nigdy nie zasypia, nigdy się nie zatrzymuje. Nie ma własnego samochodu, od ósmej rano i pierwszej filiżanki, gorzkiej, kawy biega. Na wysokich czarnych szpilkach, nigdy nie stoi w miejscu. Od rana do późnego wieczora jest bardzo rozchwytywana. Wieczorem spotyka się z kimkolwiek, siada na eleganckiej kanapie, wypija coś mocnego, cierpkiego. I tu zaczyna swoją mistykę, bo nawet ona nie wie, gdzie podziewa się czas, który powinno się dzielić. Gdzie znajduje się telefon, z którego wieczorem powinna dzwonić do matki. Gdzie jest ta część łóżka, którą powinna dzielić. Na wszelki wypadek nie wie. Nie wie i nigdy się nie zastanawia.
Zainspirował M. Vargas Llosa, a zdjęciami (przypadkiem) wspaniale wpasował się Willy Ronis.