środa, 29 kwietnia 2015

W domu Madamme Chic-Jennifer L. Scott

   Chyba się starzeję...Coraz częściej sięgam po pisma o urządzaniu wnętrz. Przeglądam różne architektoniczne rozwiązania, nowinki i marzę. Marzę o designerskim lofcie na dachu wieżowca, albo o przeszklonym domu w środku lasu w Norwegii. Na razie mam jednak mieszkanie na owianym złą sławą osiedlu w Toruniu. Naturalnie, tu też może być pięknie. Zainwestowałam w piękną zastawę, kolorowe tekstylia, pudełka różnego kształtu, ale... to ciągle nie jest wymarzony loft.
   W książce "W domu Madame Chic" Jennifer Scott uczy, jak sprawić, by nasz dom, bez względu na to, czy mieszkamy w Paryżu, Kalifornii, czy Polsce, stał się piękny. Albo taki, jakim go sobie wymarzyliśmy, kiedy się do niego wprowadzaliśmy. Autorka dzieli książkę na kilka rozdziałów, w których przybliża nam kolejno, jak odkryć na nowo wyjątkowość naszego domu, jak zapanować nad ciągle "samoprodukującym się" bałaganem, a potem, jak żyć w nim tak, by każda, nawet najbardziej banalna czynność nie tylko nie sprawiała problemu, ale również wywoływała uśmiech na naszej twarzy. I nie chodzi tu o wieczór z książką, czy domowe spa, ale...zmywanie naczyń, czy opieka nad dziećmi.
  Z założenia nie czytam poradników. Kojarzą mi się wyłącznie z Bridget Jones i to tą wersją, która nie mogła zapanować nad swoim życiem. Z drugiej jednak strony czytam wszystko, co francuskie, Francją inspirowane. Jeżeli zatem po tej lekturze moje mieszkanie i życie będą wyglądać jak z żurnala...
  "W domu Madame Chic" nie przewróciło mojego życia do góry nogami. Ale lektura z pewnością sprawiła mi dużo frajdy, otworzyła również oczy na pewne, zupełnie błahe i oczywiste problemy, na które autorka podaje łatwe, przyjemne i bardzo logiczne uzasadnienie. Weźmy na przykład tworzący się w domu bałagan. Nie mam tu na myśli kurzu, czy brudnych naczyń, ale miejsca, w których zawsze, jakimś dziwnym cudem zbierają się najróżniejsze graty. Jennifer Scott dzieli te miejsca na martwe i gorące punkty. W martwych odkładają się (tak tak...same) książki, które czekają na przeczytanie, magazyny, które szkoda wyrzucić, ciuchy, które dawno na nas nie pasują, ale szkoda je oddawać. Gorące punkty to natomiast miejsca, w których, kiedy się spieszymy, składujemy rzeczy potrzebne "na już"- klucze, smycz dla psa, torebkę, pomadkę. Macie takie miejsca? No właśnie :) Autorka udziela całkiem przydatnych rad, jak sobie z nimi poradzić. Jak sprawić, by w cudowny sposób przestały się tam zbierać graty.
   Może nie przesłuchałam listy utworów, które Jennifer proponuje na kolejne pory dnia, może nie będę też myła okien co dwa tygodnie...Z pewnością jednak spróbuję, ba! nawet już to robię, zmotywuję siebie i innych domowników (autorka nie ograniczyła książki tylko dla szczęśliwych mężatek z dwójką dzieci, książka ma uniwersalny wydźwięk, rady w niej zawarte można z powodzeniem wprowadzać w życie nawet mieszkając w akademiku) do tego, by nie odkładać naczyń na wielką stertę, tylko dlatego, że te w zmywarce są czyste, a ja nie mam czasu ich wyciągnąć. To zajmuje zaledwie kilka minut! A ułatwi życie nie tylko mi, ale również pozostałym domownikom.
  Przydatna i piękna lektura, okraszona ilustracjami, które nie ukrywajmy, na naszych dorosłych twarzach wywołują zawsze dziecięcy uśmiech. Doskonała nie tylko dla tych, którzy potrzebują w swoim życiu zmian. Również dla tych, którzy, podobnie jak ja, mimo pozornej harmonii, wiedzą, że coś w ich domu/życiu nie wygląda tak jak powinno. Jenifer Scott pomaga znaleźć w tym wszystkim równowagę, nie tracąc przy tym czasu i dobrego humoru.

niedziela, 26 kwietnia 2015

O truskawkach i upokorzeniu.

 
watercolor: Forest Spirit Art Studio
  Proszę, niech pan wejdzie. Jestem tutaj, w kuchni. Upiekłam panu tartę z truskawkami. Z cynamonem. Wszyscy, widzi pan, łączą truskawki z wanilią. A ja z cynamonem, tak smakują jak zima i lato w jednym. Chociaż teraz to ani jedno, ani drugie... Proszę, niech się pan częstuje!
  Wie pan, zawsze kiedy dzieją się rzeczy dla mnie trudne, takie, które rozmiarem niesionych za sobą emocji, mnie przerastają, zawsze wtedy coś gotuję. Jedni piją wódkę, inni przesypiają całe dnie, a ja proszę pana gotuję. Spać nie mogę, bo myśli za bardzo wtedy galopują w mojej głowie i czuję się jeszcze gorzej, niż zanim się położyłam. Wódka wydaje mi się zupełnie niekobieca, taka...ordynarna. Mdłości mam na samą myśl. Och przepraszam, pan przecież je! Smakuje panu?
   Myślę, że za szybko urosłam. W sensie cielesności. Jakby moje ciało nie rozwijało się wprost proporcjonalnie do duszy.  Proszę, niech pan na mnie spojrzy. Co pan widzi? Kobietę dorosłą, poważną, z bagażem doświadczeń i pierwszymi siwymi włosami. Śmieje się pan, ale to prawda. Siwieję, chociaż nie mam nawet trzydziestki. To od stresu. Jak tak dalej pójdzie...ale nie o tym chciałam. Widzi pan poważną kobietę. A czy zastanowił się pan kiedyś, kto jest w środku? Ja panu powiem. W środku jest mała dziewczynka. Ta z dwoma warkoczami, twarzą ubrudzoną czekoladą. Ta beztroska, którą ojciec ciągle nosił na rękach. Wie pan, kiedyś powiedziałam pewnemu mężczyźnie, że jest mi przy nim bezpiecznie jak przy ojcu. I proszę sobie wyobrazić, on się za to obraził. Obraził się, że porównałam go do mojego ojca. A dla mnie to był najwspanialszy komplement, jaki mogłabym sobie tylko wymyślić!
  Dołożyć panu? Widzę, że smakuje. Bo widzi pan, w dziecięcym słowniku nie istnieje coś takiego jak upokorzenie. Dzieci nie znają tego uczucia. Wstyd, nieśmiałość, smutek-owszem. Ale nie upokorzenie. A mnie ktoś dzisiaj właśnie upokorzył. I moje dziecięce ja, które zupełnie nie współgra z ciałem, absolutnie nie może się z tym pogodzić. Bo nie rozumie. To znaczy ja nie rozumiem.
 Prawda, że pasuje cynamon do truskawek? A wie pan, po czym poznać, kto ugotował daną potrawę? Bo tym, jak pachną jego dłonie. Proszę, niech pan powącha moje dłonie. Och, ale bez zbędnej pruderii! Przecież jesteśmy dorośli! Cynamon i truskawki, prawda? Lato i zima jednocześnie. Chociaż teraz to...

sobota, 25 kwietnia 2015

Spotkanie z J.L. Wiśniewskim i "Moje historie prawdziwe"




  Zaczęłam czytać Wiśniewskiego jako całkiem młoda, jeszcze wtedy nastoletnia kobieta. Płakałam razem z jego bohaterami, przeżywałam i biegłam po każdą nową powieść. Z perspektywy czasu wiem, że zbudował nie tylko ulubienie do literatury, ale również pewną emocjonalność i myśl, że gdzieś daleko na świecie istnieją mężczyźni wrażliwi.
    Trudno nie zastanawiać się, jakim człowiekiem jest nasz ulubiony autor. Czy tego chcemy, czy nie, poznanie postaci autora może na zawsze zmienić nasze podejście do jego słów. Dlatego przyznaję, przed wejściem na spotkanie spaliłam dwa papierosy, zastanawiając się, czy może jednak się nie wycofać i nadal kochać "Grand" i "Samotność w sieci" miłością niezmąconą.
  Zwyciężyła ciekawość. Janusz Leon okazał się tajemniczym mężczyzną o uwodzicielskim głosie i wspaniałej umiejętności przyciągania słuchaczy. Nie zawsze autor wspaniałych książek jest równie wspaniałym mówcą. Wiśniewski z pewnością nim jest. Rozmowa z autorem płynnie przechodziła przez literaturę do ukochanej mu chemii. To, co zachwyca czytelników na całym świecie, męskie spojrzenie na sprawy kobiece, ogromna wrażliwość i piękne, wzbudzające ciekawość, chemiczne spojrzenie na łączące ludzi emocje, nie jest schowane tylko na kartach jego powieści. Ten człowiek jest tym, o czym pisze. I to w najpiękniejszy, z możliwych sposobów. Co więcej, naprawdę trudno nie przyjść na takie spotkanie, jeżeli odbywa się ono w Toruniu, miejscowości, w której wychował się autor.
   Podoba mi się również fakt, że J.L. Wiśniewski nie burzy się na słowa (które z pewnością słyszy bez przerwy) autor kultowej "Samotności w sieci". Sam przyznaje, że coś z tą książką musiało być na rzeczy, skoro przetłumaczono ją na tak wiele języków. Co więcej, nie krytykuje jej, jak to często bywa z pierwszą książką, że niedopracowana, że słaba. Jak sam mówi, "Samotność..." stała się jego terapią. Pisał, żeby posklejać rozbite serce. Okazało się przy tym, że robi to naprawdę dobrze, dlaczego zatem nie miałby kontynuować? Co jednak wcale nie oznacza, że porzucił pracę naukową. Dowiedziałam się właśnie, że od poniedziałku do czwartku pracuje, jak wielu z nas, za biurkiem, w korporacji. Książki pisze "po godzinach" i nadal nie umie się zdecydować, która z jego dwóch, ogromnych pasji- literatura czy nauka, jest dla niego ważniejsza. Drżę na samą myśl, że mógłby wybrać naukę...
   Jak sam mówi, "Moje historie prawdziwe", podobnie jak "Kulminacje" to książka, której...nie napisał. To "tylko" zbiór opowiadań, felietonów, które przez lata ukazywały się między innymi w magazynie "Pani". Jako fanka i no nie ukrywajmy, kolekcjonerka książek nie mogłam się doczekać mojego egzemplarza. Głaskałam go, dotykałam, wąchałam, by zaraz potem...wcale go nie przeczytać. Z pewnością nie od deski do deski.
   Opowiadania J.L.Wiśniewskiego mają to do siebie, że nie pozostawiają czytelnika obojętnym. Wzruszają, intrygują, złoszczą, czasami nawet rozweselają. Trudno zatem połknąć je wszystkie naraz. Wydaje mi się zresztą, że to nie tylko minęłoby się z celem, ale również pozbawiło nas przyjemności odkrywania każdego opowiadania, felietonu z osobna.
   Dawno już zauważyłam, że ludzie dzielą się na tych, którzy Wiśniewskiego uwielbiają i na tych, którzy "hejtują". Ci drudzy albo zazdroszczą, albo nigdy go nie czytali, albo po prostu zbyt mało wiedzą, by móc się na temat jego literatury wypowiadać. I ja ich przemilczę. Ci pierwsi natomiast, z pewnością docenią ogromną i przepięknie wydaną antologię opowiadań. To gratka dla miłośników jego literatury. I książka, która nie cieszy tylko kilka dni, tygodni, kiedy oddajemy się lekturze. Cieszy znacznie dłużej, bo przez to, co w sobie zawiera, możemy do niej wracać jeszcze wiele wiele razy. Ja z pewnością tak zrobię.
 

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Medalion z bursztynem- Anna Klejzerowicz

 
   Ostatnią powieść Anny Klejzerowicz przeczytałam jednym tchem. Emocjonalna historia rodzinna, z wątkiem kryminalnym, matrymonialnym i tłem historycznym Polski. Oryginalny zestaw, w którym naprawdę trudno się nie zaczytać. Stąd moja ciekawość co do kolejnej powieści autorki. Czy będzie równie dobra? Równie emocjonalna, zagmatwana?
  Główna bohaterka prowadzi całkiem nudne życie we współczesnym Gdańsku. Jej świat staje na głowie, kiedy podczas porządkowania mieszkania po zmarłej babce odnajduje list schowany w starym kredensie. Do enigmatycznej wiadomości, dotyczącej przede wszystkim pochodzenia matki bohaterki, a tym samym córki jej babki dołączony jest naszyjnik z niesamowitym, ogromnym bursztynem i nic nie mówiącym grawerunkiem. Znalezisko wywołuje w bohaterach chęć zgłębienia tajemnicy, niewiadomego pochodzenia Haliny. Okazuje się jednak, że istnieje ktoś, kto od lat broni, by prawda nie wyszła na jaw. Ktoś ginie, bohaterom grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Mimo wszystko postanawiają jednak rozszyfrować wiadomość, która odbija się ciepłymi słonecznymi kolorami w przepięknym bursztynie.
   Choć "Medalion z bursztynem" nie jest kontynuacją "Listu..." miałam ogromne wrażenie, jakby właśnie tak było. Historia zgoła inna, ale utrzymana w podobnym tonie, podobnie jak poprzednio bohaterowie padają ofiarą prześladowań. Z tym, że tym razem nie odpowiada za nie ustrój polityczny. Żyjemy przecież w demokratycznym kraju. Ale czy aby na pewno? Dla mnie, tym głębszym, mniej oczywistym przesłaniem jest właśnie to, w jaki sposób funkcjonują w dzisiejszej Polsce ci "u góry". Autorka nie przedstawia przy tym zbyt optymistycznych wniosków...
  Całość lekko kryminalna, bez większego wątku miłosnego (i dobrze!), za to z ogromnym ładunkiem emocjonalnym, wspomnieniowym. Skłania do refleksji, wciąga. W szczególności tych, którzy jak ja nie do końca mają ochotę na kryminalne, pogmatwane wątki. Dzięki emocjom, które niesie ze sobą medalion, wątek tajemnicy i cała historia nabierają bardziej wydaje mi się, kobiecych, uczuciowych barw. Jeżeli w najbliższym czasie zdarzy się nam jeszcze jakiś deszczowy wieczór, polecam pogrążyć się w lekturze. Wciąga!
PS. Tym, którzy podobnie jak ja bursztyn kojarzą tylko ze straganami w nadmorskich kurortach i babcinymi koralami, książka z pewnością otworzy oczy na piękno i tajemniczość tego kamienia :).

piątek, 17 kwietnia 2015

Szczęście na dzień dobry-Jamie Cat Callan

   Na długo zanim zaczęłam studiować filologię romańską, zafascynowałam się Francją. Kulturą, kuchnią, filmem, piosenką, postaciami współczesnej Francji, Paryżem...Dlatego trudno mi przejść obojętnie obok jakiejkolwiek lektury, która została poświęcona w całości Francji. Z dużą rezerwą podchodzę natomiast do książek, które mówią co zrobić, żeby Warszawa stała się Paryżem, a ja została Mademoiselle Nie Wiadomo Kto. Dlatego "Szczęście na dzień dobry" wcale nie zagwarantowało sobie w moich oczach oczywistego sukcesu!
  Autorka, jak sama o sobie mówi, jest frankofilką- uwielbia Francję i wszystko, co z nią związane. Postanowiła odkryć, co takiego wiedzą o życiu Francuski, czego nie wiemy my, że wyglądają tak elegancko, z gracją się smucą, ale jednocześnie potrafią czerpać radość z najmniejszych nawet przyjemności. Z pomocą podobnych jej frankofilek i samych Francuzek podjęła się trudnego zadania, określenia czym naprawdę jest "joie de vivre" (fr.radość życia).
   Książka została podzielona na kilka rozdziałów, gdzie każdy mówi o "joie de vivre" w różnych aspektach naszego życia. Z tym jak najbardziej się zgadzam, trudno bowiem być spełnioną w pracy, jeżeli nie czuje się dobrze w domu. Nie można być dobrą żoną, kiedy nie akceptuje się swojego wyglądu.
  Trafny wniosek wysnuwa autorka już na pierwszych stronach książki. Wskazuje ona różnicę między tym, że cały świat dąży do szczęścia, Francuzi go natomiast szukają. Drobna różnica w słownictwie. Francuskie dążenie do szczęścia do "la recherche du bonheur" czyli dosłownie szukanie, wcale nie dążenie. Istnieje przecież ogromna różnica między poszukiwaniem, a dążeniem. Jak trafnie zauważa autorka, dążenie to droga. Trudna i żmudna wspinaczka do celu, który może okazać się zupełnie przereklamowany. Szukanie oznacza natomiast, że szczęście może być gdzieś zupełnie blisko, w porannej kawie, albo wieczornym spacerze z psem. Prawda, że jest różnica? :)
   Ze swojej pierwszej wizyty w Paryżu najbardziej zapadł mi w pamięć pewien mężczyzna. Wcale nie dlatego, że był przystojny, miałam wtedy naście lat, a on wydawał się być w wieku mojego ojca. Znacznie istotniejszy był fakt, że o godzinie dwunastej w południe, siedział przy stoliku jednej z kawiarni, na rogu dwóch ruchliwych ulic, z pękatym kieliszkiem czerwonego wina, sam. Wyraźnie na nikogo nie czekał, nigdzie się nie spieszył. Siedział tam i obserwował ludzi. Temu zresztą autorka poświęca cały rozdział. Obserwacji. Sztuce życia chwilą, zatrzymania się i delektowania spokojnym momentem, który w gruncie rzeczy jest zupełnie prozaiczny. W Polsce, nad czym naprawdę ubolewam nikt nie celebruje kawy w samotności, dla samego faktu jej picia, siedzenia przy oknie i obserwowania miasta. Taka szkoda...A że zmiany należy zaczynać od siebie, ja jutrzejszą kawę zamierzam pić dłużej niż zwykle. Przy największym oknie z możliwych. Z widokiem na mieszkańców!
  Strasznie zabawne wydają mi się nawiązania do grupy "Strażników wagi", o których mowa w książce. To grupy zrzeszające ludzi chcących zgubić zbędne kilogramy. Autorka wyjaśnia zresztą ich ideę. Uważa przy tym, że są w bardzo francuskie...Nie wiem, to chyba dość śliski temat zważywszy na to, że jedyny polski odpowiednik, jaki przychodzi mi do głowy to "Klub kwadransowych grubasów"...Ale mogę się mylić.
  Nie wiem, czy "Szczęście na dzień dobry" odkrywa sekret la joie do vivre. Wiem natomiast, że zawiera w sobie masę ciekawych, zabawnych ale jednocześnie bardzo inspirujących porad, które warto wprowadzić w życie. Smakowicie i podane z uwielbieniem do wszystkiego, co francuskie stanowią doskonałą lekturę w szale wiosennych porządków. Które powinniśmy zacząć od siebie samych. I wracać do "Szczęścia na dzień dobry" za każdym razem, kiedy popadniemy w marazm i monotonię. Książka przywracająca uśmiech na twarzy! :)

środa, 15 kwietnia 2015

Girl Online-Zoe Sugg

  Przyznaję się, do momentu, kiedy nie zobaczyłam tej książki, nie miałam bladego pojęcia kim jest Zoella. Zauważyłam ją na kilku czytelniczych instagramach. Od razu przykuła moją uwagę, piękną okładką i enigmatycznym tytułem. Zajrzałam na lubimyczytac.pl i...postanowiłam, że muszę ją mieć! Wcale nie dlatego, że wszystkie recenzje tam są pozytywne- wręcz przeciwnie! Na każdą recenzję, której autorka zachwycała się "Girl online" przypadała jedna, która totalnie ją skrytykowała. Wspaniale! Muszę to sprawdzić...:)
  Girl online, a właściwie Penny ma 16 lat i pewną nieszczęśliwą przypadłość. Jest kompletną niezdarą. Często się potyka, mówi, co jej ślina na język przyniesie, wpada na różne przedmioty. Skrywa również inną, znacznie mniej zabawną tajemnicę. Po wypadku samochodowym, z którego na szczęście wszyscy wyszli cało i zdrowo, coraz częściej zdarzają jej się ataki paniki. Postanawia założyć bloga. Pisać pamiętnik, ale nie do szuflady. W dzisiejszych czasach to kompletnie przereklamowane. Bardzo szybko okazuje się, że nastolatek, które dzielą problemy Girl Online jest naprawdę dużo. Liczba czytelników rośnie, Penny czuje, że znalazła swoje miejsce w świecie, aż do momentu, kiedy pewien upadek pokazuje całej szkole jej...stare majtki w jednorożce. W szkole jest skończona. W tym samym jednak czasie rodzice planują wyjazd do Nowego Jorku. Tam Penny
postara się zapomnieć o kompromitującej wpadce i atakach paniki. Pomoże jej w tym nowo poznany chłopiec, tajemniczy Noah. Sielanka? Nie koniecznie...Nie wszystko bowiem ułoży się jak w bajce...
  Penny jest wspaniała. Naprawdę. Chociaż na początku naprawdę zasmucił mnie fakt, że jest ode mnie 7 lat młodsza...Książki dla nastolatek czyta się z pewnym przymrużeniem oka, kiedy ten burzliwy etap ma się już za sobą. Ale historia Girl Online wciąga. Naprawdę trudno się od niej oderwać. Napisana z polotem, nie przegadana, zabawna, ale nie w pseudo nastoletni sposób. W ogromnej mierze przypomina mi Bridget Jones. Taką jej wersję uwspółcześnioną, bardziej wirtualną i trochę młodszą. Równie zabawna, prawdziwa w swoich przemyśleniach! Co więcej, opowiada o tym, jak można poradzić sobie z antyspołeczną fobią, myślę, że coraz bardziej popularną u nastolatek, znacznie bardziej niż za moich czasów.
  "Girl online" jest wspaniałą inspiracją. Nie tylko dla nastolatek, ale również dla ich starszy koleżanek. Może do tego, żeby stworzyć swoje własne miejsce w sieci? Może do zaangażowania się w to, które kiedyś stworzyłyśmy? A może to tego, by zacząć walczyć, ze swoimi słabościami? Daje również nadzieję, nie tylko nastolatkom, na znalezienie własnego Punktu Zwrotnego. Gorąco polecam!

piątek, 10 kwietnia 2015

Spotkanie z Janem Nowickim


  W miniony wtorek, w brodnickiej bibliotece, mieszczącej się w przepięknym pałacu Anny Wazówny (jeżeli wybieracie się do Brodnicy, zamiast wspinać się na wieżę krzyżacką, wejdźcie do pałacu. Przy okazji zachęcam również do zgłębienia jego historii. I historii Anny Wazówny) odbyło się spotkanie z wybitnym aktorem, ale również, o czym niewielu z Was pewnie wie, pisarzem- Janem Nowickim.
  Samej jego postaci nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Znany przede wszystkim jako "Wielki Szu", który przylgnął do niego na wiele wiele lat. Do tej pory ludzie wołają za nim "Szu", chociaż zagrał w wielu, w setkach innych filmów i spektakli. Między innymi w doskonałym "Sztosie" u boku młodego Pazury. O "Sztosie 2" sam mówi, że no...nie udał się. I nie poleca ;)
  Jeżeli po tym spotkaniu miałabym określić pana Nowickiego jednym słowem, to z pewnością- artysta. Artysta bowiem, człowiek kreatywny, pełen energii i pomysłów, bez względu na wiek, charakteryzuje się jedną wspaniałą cecha. Posiada wyłącznie skrajne emocje. W jednej chwili potrafi ze stanu euforii popaść w ogromną nostalgię, ze złości zrobić śmiech, smutek zamieć w radość. Przy ogromie klasy i dystansu do siebie i publiczności, Jana Nowickiego można słuchać godzinami. Wszyscy wiemy, jak wyglądają spotkania z autorami. Fakt, że ktoś ma coś do powiedzenia na papierze, nie oznacza wcale, że jest zdolny do opowiadania ciekawych historii kiedy znajdzie się twarzą w twarz z czytelnikami. Słuchacze na takich spotkaniach coraz bardziej zapadają się w krzesła, przechylają głowy i z całej siły próbują ukryć ziewanie. To nie z Nowickim, z pewnością. Mimo tego, że jest przecież mężczyzną całkiem już dojrzałym, kiedy wszedł na salę, myślę, że każda z kobiet, nie tylko te w jego wieku, ale również te jak ja, wiele lat od niego młodsze, poczuły, jak elektryzujący dreszcz spowodowany tembrem głosu aktora, schodzi powoli wzdłuż pleców.
  Jan Nowicki od pewnego czasu pisze książki. Racja, ostatnio wszyscy piszą książki. Co jeść, ile jeść, jak biegać i ile to w swoim życiu wypili wódki. W tym temacie z pewnością miałby wiele do powiedzenia, ale nie, ten mężczyzna ma zbyt wiele klasy, by pisać o prywacie. Korzystając z całego wachlarza niesamowitych doświadczeń, Nowicki, jako miłośnik Tołstoja i Czechowa pisze wspaniałe książki, które z całą odpowiedzialnością mogę nazwać literaturą. Miałam przyjemność czytać i recenzować najnowszą jego publikację, "Białe walce". To zbiór krótkich, humorystycznych, chociaż zupełnie nie prostacko śmiesznych opowiadań o...starości. Akcja rozgrywa się w sanatorium w Ciechocinku. Nowicki sam spędził tam wiele czasu tylko po to, żeby wczuć się w tamtejszy klimat. Klimat bądź co bądź starości. Książka traktuje o ludziach starszych, którzy mają swoje przez lata pielęgnowane przywary, słabo słyszą, ciągle zapominają i wiecznie wspominają młodość. Starość ukazana w zabawny, nieco przekoloryzowany i pozbawiony patosu sposób. Po tym spotkaniu nie wydaje mi się natomiast, żeby Jan Nowicki utożsamiał się ze swoimi bohaterami. Z pewnością nie. Jego duch jest znacznie młodszy niż duch tych bohaterów. Chociaż, jak sam mówi, książka opowiada o tym, co nieuniknione. Nie tylko dla niego, ale dla każdego z nas. I należy do tego podejść z rezerwą i humorem, a nie nostalgią.
   Nasuwa mi się, może nieco wyświechtany frazes. Dzisiaj takich mężczyzn już nie ma. Ani aktorów ceniących swoją prywatność i doskonale znających się na swoim zawodzie, ani pisarzy, którzy zamiast pławić się w opisach, ważą każde słowo, ani zwyczajnych facetów, którzy samym spojrzeniem są w stanie rozkochać w sobie kobietę. Tak tak. Wiem, co mówię. Jan Nowicki, co przyznaję z wypiekami na twarzy, podbił moje serce. Przede wszystkim tę kobiecą jego część. I z pewnością sięgnę po jego kolejną książkę, której możemy spodziewać się już niebawem. W sekrecie zdradził zresztą, że będą to jego "rozmowy" z długoletnim przyjacielem, Piotrem, bez którego nie wyobrażał sobie życia i po jego śmierci postanowił "porozmawiać" z nim o tym, jak jest tam, po drugiej stronie.
 

piątek, 3 kwietnia 2015

Dziewczyny wyklęte- Szymon Nowak

   Jedna z niewielu lekcji języka polskiego, które pamiętam do dzisiaj to ta, na której każdy musiał opowiedzieć, w jaki sposób jego rodzina przeżyła wojnę. Każda opowieść była inna, każda ciekawa, co wcale nie znaczy, że koniecznie naznaczona bohaterskimi czynami. We wszystkich jednak nasi dziadkowie, babcie, wykazywali się hartem ducha, patriotyzmem, miłością do bliźniego i ojczyzny. Podobnie jak w "Dziewczynach wyklętych" opowieści sprzed tak wielu lat wzbudziły ogromny podziw i wzruszenie.
  Szymon Nowak zebrał bardzo dużo informacji na temat kobiet, który żyły w tamtych czasach. W czasie wojny i przede wszystkim zaraz po niej. Nie zawsze bowiem pamiętamy o tym, że koniec wojny wcale nie oznaczał końca prześladowań, w szczególności dla osób, które działały w partyzantce, w Armii Krajowej. Nie jest to jednak historyczny podręcznik, po którego mało kto miałby ochotę zajrzeć z własnej woli. Autor ubrał prawdziwe historie zupełnie prawdziwych kobiet, wcale nie tych, o których kiedyś już słyszeliśmy, nie tych, które walczyły w Powstaniu Warszawskim, czy tych, które stały się kobiecą twarzą drugiej wojny. Wybrał kobiety, które walczyły w lasach, które opatrywały rany swoich mężczyzn, nie szukały rozgłosu, chciały tylko jakoś przetrwać ten trudny dla Polski czas i nie dać się wrogom. Nie tylko Niemcom, ale również Rosjanom, a zaraz po wojnie komunistom. Szymon Nowak opowiedział prawdziwe historie tych kobiet w piękny, literacki sposób. Jak sam pisze we wstępie, nie odkrył jednak przed czytelnikiem wszystkich kart. Pozwolił, żeby dość krótkie opowieści zasiane w umyśle czytelnika, zakwitły za jakiś czas i zachęciły osoby zainteresowane dalszymi losami bohaterek do samodzielnego przeszukania źródeł.
   "Dziewczyny wyklęte" to trudna książka. Opowiada bowiem o czasach, których dzisiejsza historia zdaje się raczej nie wspominać, o tym, jak Polska sama polowała na swoich mieszkańców, którzy sprzeciwiali się ówcześnie panującej władzy, którzy podczas wojny walczyli w AK. Dla mnie, osoby z pokolenia nie dotkniętego już nawet PRL-em to ważne ale i smutne świadectwo. Nie tylko tego, jak okrutna była tamta rzeczywistość, ale również tego, że osób, które to przeżyły jest wśród nas coraz mniej, a z każdą z nich odchodzi szansa na poznanie trudnej historii naszego kraju.
  Czytając "Dziewczyny wyklęte" prędzej czy później zaczynamy myśleć, czy jedną z tych kobiet nie była nasza babcia? Naturalnie, nie tą opisaną w książce, ale czy nie warto zapytać jej, co tak naprawdę działo się z nią w czasie i po wojnie? Może to już ostatni dzwonek, żeby to zrobić? Dla mnie "Dziewczyny wyklęte" to również smutne świadectwo tego, o co nie zdążyłam zapytać mojego dziadka. Dziadek Ludwik pochodził z Bieszczad, skąd uciekł po wojnie ścigany, tak jak bohaterki tej książki, przez ówczesną władzę. Ja byłam za mała, a dziadek nigdy, nawet swojej żonie i dzieciom nie opowiadał o tym, co wtedy przeżył. Nie wiem, czy dlatego, jak bardzo było to dla niej traumatyczne, czy dlatego, że dokładnie tak, jak bohaterki książki wiedział, że w każdej chwili na przesłuchanie może zostać zabrana jego zupełnie przecież niewinna żona, moja babcia.
   Zachęcam do lektury "Dziewczyn wyklętych" z całego serca. Z pewnością stanie się ona inspiracją do pogrzebania w Waszej własnej historii.